Tajemnice Paryża/Tom II/Rozdział XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVI.
ŁÓDKA.

Wyspa, gdzie Marcjalowie mieszkali, ponuro wyglądała w nocy, ale przy świetle słońca nic weselszego nad to przeklęte siedlisko zbrodni. Brzeg wyspy otaczały wierzby i topole; mieściła w sobie ogród warzywny i kilkanaście drzew owocowych. W środku owocowego ogrodu stała chatka słomą kryta, do której chciał się schronić Marcjal z Franciszkiem i Amandyną.
Trzy łódki spokojnie kołysały się, przywiązane u brzegu. Mikołaj, schylony w jednej z mich, próbował, czy klapa na dnie, którą urządził, dobrze się otwiera. Tykwa patrzyła na drogę, oczekując przybycia pani Seraphin i Gualezy.
— Nikt nie idzie, ani młoda, ani stara — rzekła do Mikołaja. — Jeżeli nie przyjdą za pół gadziny, musimy pójść do Paryża, lepszy interes czaka nas u Czerwonego Janka. Dziś rano jeszcze powtarzała nam to Puhaczka.
— I to prawda, bo kiedy my będziemy przy robocie, Czerwony Janek musi na dworze stać na straży, a Barbillon sam nie potrafi zaciągnąć faktorki do piwnicy, choć stara, ale żwawa, wydarłaby mu się.
— Przecież nam Puhaczka powiedziała, że w tej piwnicy ma Bakałarza na stancji?
— Nie w tej, ale w drugiej, głębszej, którą za wezbraniem rzeki woda zalewa.
— Jakże się on tam wściekać musi, sam w piwnicy.
— Puhaczka powiada, że dla zabawy poluje na szczury.
— Słuchajno, Mikołaju rzekła Tykwa, wskazując na zabite okno — i ten także musiał sobie dobrze krwi napsuć.
— Ba, pewno śpi, od dziś rana nie słychać hałasów i pies nie szczeka.
— Może go zadusił i zjadł. Od dwóch dni nie mają ani jedzenia ani picia.
— Dziś rano matka w Asniers spotkała rybaka Ferot i kiedy ten się dziwił, że od dwóch dni nie widział swego przyjaciela Marcjala, powiedziała, że Marcjal nie wstaje z łóżka, że ciężko chory. Ferot uwierzył, innym powie, a gdy się rzecz stanie, nikt nie będzie się dziwił.
— Drzwi mocne i on ma ręce pokaleczone, inaczej gotówby podłogę przedziurawić.
— A belki? nie bój się, nie ucieknie, okiennice obite blachą i opatrzone sztabami żelaznami, drzwi zabite dużemi gwoździami. Leży w mocniejszej trumnie, niż gdyby była z dębu i ołowiu.
— Słuchajże, a jeżeli Wilczyca przyjdzie tu do niego z więzienia?
— Powiemy jej: szukaj.
W tej chwili dały się słyszeć krzyki i płacze w domu, którego drzwi dotąd otwarte, zamknęły się gwałtownie. Po chwili blada twarz matki Marcjalów ukazała się w zakratowanem oknie kuchni. Długą chudą ręką wdowa skinęła na dzieci, żeby do niej przyszły.
— Znowu tam jakaś bitwa; ręczę, że Franciszek coś zrobił —. rzekł Mikołaj. — Niegodziwy Marcjal! gdyby nie on, z Franciszka byłby najlepszy chłopak. Ty nie odchodź stąd, Tykwo, i jak zobaczysz kobiety, — zaraz mnie zawołaj.
Mikołaj wszedł do domu. Amandyna klęczała na środku kuchni i z płaczem błagała o przebaczenie dla Franciszka. Ten zaś, rozgniewany, groźnie stał w kącie z toporkiem w ręku i na ten raz zdawało się gotów był stawić rozpaczliwy opór rozkazom matki. Wdowa, spokojna, milcząca jak zawsze, wskazała Mikołajowi otwarte drzwi piwnicy i dała mu znak, żeby tam zamknął Franciszka.
— Nie zamkniecie mnie tam! — wołało dziecię, a oczy iskrzyły mu się jak dzikiemu kotowi. — Chcecie mnie tam z Amandyną umorzyć głodem, jak naszego brata, Marcjala.
— Mamo, na miłość boską, zostaw nas, jak wczoraj w izbie ma górze, — błagała Amandyna, składając ręce.
Mikołaj, równie nikczemny jak okrutny, bał się toporka i nie śmiał się zbliżyć. Wdowa, rozgniewana wahaniem się syna, popchnęła go za ramię ku Franciszkowi, lecz Mikołaj cofnął się, wołając:
— Jeśli mnie zrani, co ja pocznę? Wiesz przecie, matko, że za chwilę będę potrzebował rąk, a jeszcze czuję ból w ramieniu od uderzenia Marcjala.
Wtem Mikołaj spostrzegł na stołku kołdrę wełnianą, schwycił ją, rozwinął i zręcznie zarzucił na głowę Franciszka. Chłopczyk, mimo usiłowań, nie mógł się z niej zaraz wydobyć i Mikołaj przy pomocy matki zaniósł go do piwnicy.
Amandyna ciągle klęczała na środku izby, lecz kiedy zobaczyła brata w piwnicy, wstała prędko i mimo bojaźni, sama za nim poszła. Zamknięto za nią drzwi na dwa spusty.
— To wina Marcjala, że dzieci nas nienawidzą! — zawołał Mikołaj.
— Od dziś rana nic już nie słychać w jego pokoju — rzekła wdowa zamyślona i zadrżała — nic...
A po chwili milczenia, jakby chcąc uniknąć przykrej myśli, zapytała nagle:
— Czy Puhaczka tu przychodziła, kiedym ja była w Asnieres?
— Była tu.
— Czemuż nie została, żeby razem z nami iść do Czerwonego Janka? Niebardzo jej ufam.
— Wy, matko, nikomu nie ufacie, dziś Puhaczce, wczoraj Czerwonemu Jankowi. Puhaczka tu nie została, bo o drugiej ma się zejść z owym panem w żałobie, z rozkazu którego porwała dziewczynę z Bakałarzem i Kulasem.
— Mikołaju! — zawołała Tykwa — kobiety idą.
— Prędko, prędko, matko, bierz chustkę, za jedną drogą ciebie przewiozę.
Wdowa włożyła czarny czapeczek i wielką chustkę w białe i popielate kraty, zamknęła kuchnię, schowała klucz za okiennicę i poszła za synem.
— Umówmyż się dobrze, jak mamy zrobić — rzekł Mikołaj, — ja wezmę kobietę z dziewczyną do mojej łódki z klapą, ty, Tykwo, popłyniesz w drugiej łódce, tuż obok, tak żebym mógł dobrze skoczyć do ciebie, kiedy otworzę klapę i moja łódka zatonie.
W parę minut obie łódki przybiły do brzegu, pani Seraphin i Gualeza już czekały. Kiedy Mikołaj przywiązywał łódkę do brzegu, pani Seraphin zbliżyła się do niego i szepnęła mu prędko:
— Powiedz, że pani George na nas czeka. — Potem dodała głośno: Czy nie spóźniłyśmy się trochę?
— O! pani George już kilka razy pytała o panie.
— Widzisz panienko, pani George na nas czeka — rzekła gospodyni, zwracając się do Gualezy, której serce ścisnęło się na widok złowieszczych twarzy wdowy, Tykwy i Mikołaja, lecz uspokoiło ją nazwisko pani George i odpowiedziała:
— Jak najprędzej chciałabym ją ujrzeć, szczęściem mamy niedaleko płynąć.
— Jakże się dobra pani George ucieszy! — zawołała pani Seraphin. — Potem, obracając się do Mikołaja: — Zbliż łódkę do brzegu — rzekła — żebyśmy mogły wsiąść wygodnie — a zniżonym głosem dodała: — trzeba koniecznie dziewczynę utopić, jeżeli — wypłynie nad wodę, zanurz ją znowu.
— Bądź pani spokojna, a sama nie bój się niczego: gdy dam znak, pani mi podasz rękę, ona jedna pójdzie na dno. — A potem z dziką obojętnością, niewzruszony ani wdziękami, ani młodością Gualezy, podał jej rękę, ona, lekko się na niej opierając, wskoczyła do łódki.
— Proszę pani — rzekł zkolei Mikołaj do gospodyni notarjusza i podał jej rękę.
Lecz ta cofnęła się i powiedziała Mikołajowi:
— Ja... lepiej pojadę łódką tej panny — i usiadła obok Tykwy.
— Dobrze — odpowiedział Mikołaj, spojrzawszy znacząco na Tykwę i silnem uderzeniem wiosła odbił od lądu.
Za nim Tykwa podobnież odepchnęła się od brzegu. Wdowa nieporuszona, weszła do łodzi Tykwy, ciągle wpatrując się w okno Marcjala. Obie łódki zwolna oddalały się od brzegu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.