Tajemnice Paryża/Tom I/Rozdział XXXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVIII.
PLEBANJA.

Ostatnie promienie zachodzącego słońca gasły pomału za lasem i zamkiem Ecouen. Księżyc na nowiu błyszczał na lazurowem niebie. Głęboka cisza panowała wokoło. Proboszcz, stanąwszy na pagórku, napawał się pięknością wieczoru.
— Patrz, moje dziecię, — rzekł do Gualezy, — na ten obszar bez granic, w którym nie słychać najmniejszego głosu; mnie się zawsze zdaje, że cisza i nieskończoność dają nam prawie wyobrażenie wieczności. Czy nie uderza cię, tak jak mnie, ta cisza?
Gualeza nic nie odpowiedziała. Pleban obejrzał się zdziwiony. Marja płakała.
— Co ci to, drogie dziecię?
— Mój ojcze... jestem bardzo nieszczęśliwa!
— Ty? nieszczęśliwa? teraz?
— O! mój ojcze, sama nie wiem, co mi jest. I mnie także wzruszył ten wieczór, ścisnęło mi się serce i płakałam.
— Wiesz, że wkrótce zbliży się dzień, w którym pani George i pan Rudolf będą cię trzymali do chrztu i w obliczu Boga zobowiążą się zawsze się tobą opiekować.
— Rudolf! mój wybawca! — zawołała Marja. — Więc wszystko powiem, mój ojcze; boję się być niewdzięczną.
— Chodźmy, będziemy mówić przez drogę.
Marja po chwili namysłu tak zaczęła:
— Kiedym się dowiedziała, że zostanę na zawsze u pani George, zdawało mi się, że to sen. Zrazu szczęście zupełne mnie odurzyło; myślałam tylko o Rudolfie. Powoli przywykłam do tego spokojnego życia. Z prawdziwą radością pomagałam pani George w jej zatrudnieniach, uczyłam się pilnie i korzystałam z twoich rad, mój ojcze. Lecz jednego razu...
Tu łkania przerwały jej mowę.
— Uspokój się, moje dziecię. Odważnie, mów dalej.
Gualeza otarła łzy i rzekła:
— Pamiętasz, mój ojcze, że na Wszystkich Świętych pani Dubreuil, co trzyma folwark od księcia de Lucenay, przyjechała do nas na kilka dni z córką.
— Pamiętam i cieszyłem się, żeś poznała Klarę Dubreuil.
— To anioł, mój ojcze! anioł! Jakżem była szczęśliwa, kiedym się dowiedziała, że parę dni u nas spędzi. Przyjechała nareszcie... zawołali mnie. Weszłam do pokoju, serce mi biło. Klara, zobaczywszy mnie, rzuciła mi się na szyję. Wtenczas, mój ojcze, — dodała Marja z płaczem, — nie wiem, co się ze mną stało, ale kiedy czyste i świeże lica Klary dotknęły się mojej twarzy, płomień wstydu mnie ogarnął... wspomniałam na to, czem byłam... Ja, ja ważyłam się przyjmować uściśnienia niewinnej dziewczyny! Zdawało mi się, że ją oszukuję niegodnym podstępem. Na widok Klary, będącej w moim wieku, zrozumiałam z bólem jak ogromna, nie do przebycia przepaść nas dzieli!... Wtedy pierwszy raz poznałam, że są plamy, których nic nie zmyje!... Odtąd myśl ta nigdy mnie nie opuszcza, mimowolnie zawsze mi cięży, nie daje chwili spoczynku.
— Mów dalej, Marjo, bo dotąd twoje zgryzoty dowodzą tylko dobroci serca.
— Wieczorem poszłyśmy z Klarą spać do jednego pokoju; ona zasnęła, ja spać nie mogłam. Kiedym pomyślała, że ona śpi w jednym pokoju ze mną... ze mną, znalezioną w szynkowni, wśród złodziejów i zbrodniarzy, drżałam jak występna... strach mnie ogarniał.
— Biedna Marjo, czemuś ani tego dawniej nie powiedziała? Jabym cię był uspokoił. Ale kończ.
— Późno zasnęłam; Klara zbudziła mnie pocałunkiem. W dowód przyjaźni zwierzyła mi się ze swoich tajemnic, po skończeniu lat osiemnastu miała zaślubić syna dzierżawcy z Goussainville, którego bardzo kocha. Potem opowiedziała mi w kilku słowach swoje życie, proste, spokojne, szczęśliwe. „Teraz, Marjo, rzekła, znasz mnie jak siostrę; opowiedzże mi i ty swoje życie“. Myślałam, że umrę ze wstydu, zaczerwieniłam się, nie wiem sama, com mówiła. Klara nie przypuszczała, żebym ją mogła zwodzić. Zawiłość moich odpowiedzi kładła na karb smutku, jaki we mnie budzą bolesne wspomnienia, a ona wszystkiemu wierzyła. O, mój ojcze, co mnie to kosztowało, że tylko kłamstwem i fałszem mogłam odpowiadać!...
— Biedne dziecię, jakże nieludzcy byli ci, którzy cię strącili na drogę zguby i przez których może całe życie będziesz pokutować za pierwsze błędy!
— O! prawda! musieli być bardzo źli, — przerwała Marja z goryczą. — Moja hańba nigdy się nie umyje..
— Niestety! Marjo, cnota pogrążona na chwilę w kale, wiecznie zachowa niezmyte piętno! Nigdy, prawda, nie wydrzesz tej karty z twego życia, ale chociaż w niem zostają ci tylko łzy, zgryzota i pokuta, w niebiosach znajdziesz przebaczenie i szczęśliwą wieczność.
W tej chwili wieśniaczka, o której mówiliśmy, dognała ich i rzekła do plebana:
— Z przeproszeniem księdza dobrodzieja, pani George kazała mi zanieść ten koszyk owoców do plebanji, a potem odprowadzić panienkę, bo już późno. Wzięłam z sobą i Turka — dodała, głaszcząc ogromnego brytana z gatunku psów pirenejskich, któryby nie zląkł się niedźwiedzia.
— Klaudyno, zostaw koszyk przy drzwiach ogrodu i wracajcie spiesznie do domu; już prawie zupełnie ciemno i coraz chłodniej. Do jutra, Marjo.
— Do jutra, mój ojcze!
Proboszcz wszedł do swego ogrodu. Marja i Klaudyna z Turkiem wracały na folwark.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.