Szpieg (Cooper, 1924)/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Szpieg
Podtytuł Powieść historyczna na tle walk o niepodległość Stanów Zjednoczonych
Rozdział X
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin
Tłumacz Hajota
Tytuł orygin. The Spy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.
„Na kochającej piersi pragnie spocząć odlatująca dusza; gasnące oczy proszą o parę łez żalu. Bo nawet z grobu odzywa się głos natury, i nawet w popiołach naszych tleją dawne ognie,“
Gray.

Posiadłość pana Whartona rozciągała się na dość znacznej przestrzeni po obu stronach mieszkalnego domu, a większość gruntów leżała odłogiem. Tu i owdzie jakiś nawpół rozwalony budynek chylił się szybko do upadku, niepodtrzymany troskliwą ręką gospodarza ani niewydzierżawiony. Bliskość wojennych zapasów kładła tamę wszelkim prawie gospodarskim zabiegom w okolicy. Pocóż było trudzić się uprawą roli i zwozić zboże do spichrza, kiedy pierwszy furażujący oddział opróżniał go doszczętnie. Siano więc i zbierano tyle tylko, ile było potrzeba na własny użytek, wyjąwszy te gospodarstwa, które leżały w zbyt bliskiem sąsiedztwie nieprzyjacielskich obozów, by się mogły obawiać najścia lekkich oddziałów przeciwnej strony. Tym wojna zapewniała złote żniwo, zwłaszcza gdy właściciele ich mieli dostęp do królewskiej armji. Pan Wharton nie potrzebował trudzić się uprawą roli dla zysków, chętnie więc przyjął ostrożną taktykę bieżącej chwili i ograniczał swe gospodarskie zabiegi tylko do artykułów, potrzebnych do szybkiego, domowego użytku, lub dających się łatwo ukryć przed zaborczem okiem furażystów. Wskutek tego na gruncie, na którym toczyła się bitwa, nie było ani jednego zamieszkanego budynku prócz sadyby Harveya Bircha. Domek ten stał mniej więcej pośrodku między miejscem spotkania kawalerji a tem, gdzie nastąpił atak na oddział Wellmere’a.
Dla Katy Haynes był to dzień, obfitujący w Wypadki. Roztropna gospodyni zachowywała bezwzględną neutralność na punkcie politycznych przekonań. Rodzina jej trzymała ze stronnictwem narodowem, lecz ona sama nigdy nie traciła z uwagi tej ważnej chwili, kiedy, jak wiele innych kobiet żywiących ambitniejsze nadzieje, może być wezwaną do poświęcenia miłości ojczyzny na ołtarzu domowego szczęścia. Jednakże pomimo całej jej przezorności bywały chwile, w których doletnia ta dziewica miewała poważne wątpliwości, na jaką szalę rzucić ciężar swej wymowy, aby być pewną, że podtrzymuje tę sprawę, której służy wędrowny kramarz Harvey Birch. Jego obejście i postępowanie było tak dwuznaczne, że często, gdy w ciszy ich domowego życia chciała wystąpić z filipiką przeciw Washingtonowi i jego stronnikom, ostrożność zamykała jej usta i podejrzenia opanowywały umysł. Krótko mówiąc, całe zachowanie się tego tajemniczego człowieka było tego rodzaju, że mogło wprowadzić w błąd o wiele bystrzejszego i szersze poglądy na ludzi i życie mającego obserwatora, niż gospodyni Birch’ow.
Bitwa na Równiach wykazała bystremu Washingtonowi całą wyższość, jaką nieprzyjaciel posiadał nad nim pod względem organizacji, broni i karności wojskowej. Były to trudności, które tylko jego własna czujność i zabiegliwość mogła zwalczyć. Ściągnąwszy wojska z gór do północnej części kraju, stawił czoło atakom armji królewskiej, i sir William Howe musiał się cofnąć i poprzestać na wątpliwych korzyściach swych zdobyczy, jakie przedstawiało opustoszałe miasto. Nigdy już potem obie armje nie zmierzyły się ze sobą na gruncie West-Chesteru, ale rzadko kiedy minął dzień bez partyzanckich wycieczek i rzadko kiedy wstało słońce, by oczom mieszkańców nie przedstawił się obraz spustoszeń dokonanych pod osłoną nocy.
Kramarz odbywał wędrówki swe przeważnie w godzinach, w których inni spoczywali. Zachód słońca często zostawiał go w jednym końcu hrabstwa, a wschód zastawał w drugim. Tobół z towarami towarzyszył mu wszędzie, i ci którzy bacznie obserwowali go w chwilach handlu, byli głęboko przekonani, że jedynym jego celem jest zbieranie złota. Często widywano go w pobliżu gór zgiętego pod ciężarem olbrzymiej paki, to znów koło rzeki Harlem, postępującego lżejszym krokiem, z twarzą zwróconą ku zachodzącemu słońcu. Ale to zdarzało się rzadko i przelotnie. Co robił w międzyczasie, tego żadne oko wyśledzić nie mogło. Przepadał przez całe miesiące bez śladu.
Wyżyn Harlemu strzegły silne oddziały, a północny kraj wyspy Manhattan jeżył się bagnetami angielskich straży, mimo to kramarz prześlizgiwał się pomiędzy niemi szczęśliwie, nie zwracając na siebie uwagi. Przybliżał się też często do amerykańskich linij, ale zazwyczaj tak ostrożnie, iż nie narażał się na pościg. Niejeden wartownik, stojący u wylotu górskich rozpadlin, mówił o jakiejś tajemniczej, obcej postaci prześlizgującej się koło niego w nocnych cieniach. Opowieści te dochodziły do uszu oficerów, i jak już wspomnieliśmy, kramarz dwukrotnie wpadł w ręce Amerykanów. Pierwszy raz wymknął się Lawtonowi, wprędce po zaaresztowaniu; ale za drugim razem skazano go na śmierć. Jednak tego poranku, kiedy miała się odbyć egzekucja, znaleziono klatkę otwartą, a ptaszek z niej wyfrunął. Ta nadzwyczajna ucieczka odbyła się w nadzwyczaj dziwnych warunkach, gdyż pieczę nad więźniem miał jeden z ulubionych oficerów Washingtona i postawił straże złożone z najzaufańszych ludzi, których uważano za godnych strzec osoby samego naczelnego wodza. Przekupstwo i zdrada były w tym wypadku niedopuszczalne, i pomiędzy żołnierstwem ustaliło się mniemanie, że kramarz ma stosunki z nieczystemi siłami. Katy z oburzeniem zwalczała zawsze tę opinję, głównie dlatego, iż zastanawiając się nad wszystkiem, doszła do przekonania, że zły duch złotem nie płaci. W jej pojęciu nie można też było posądzać o to Washingtona, gdyż papier i obietnice było to wszystko, czem wódz wojsk amerykańskich mógł rozporządzać.
Po przymierzu z Francją, gdy srebro napłynęło obficiej, Katy nie natrafiła nigdy na oblicze króla Ludwika zamieszane pomiędzy dobrze znajome rysy Jerzego III-go w owej skórzanej sakiewce kramarza, której, jeżeli się tylko nadarzyła sposobność, ciekawa gospodyni nie omieszkała nigdy zrewidować. Krótko mówiąc, ukryte skarby Harveya świadczyły dostatecznie o angielskiem pochodzeniu.
Amerykanie nachodzili różnemi czasy domek Bircha z zamiarem aresztowania go, ale zawsze bezowocnie; wrzekomy szpieg miewał zawsze jakieś tajne wskazówki, obracające wniwecz ich plany. Raz gdy silny oddział lądowej armji obozował przez całe lato w Czterech Kątach, sam Washington wydał rozkaz, by ani na chwilę nie spuszczano z oka drzwi domu Harveya Bircha, Zastosowano się ściśle do tego rozkazu, lecz przez cały ten długi przeciąg czasu kramarz nie pokazał się ani razu; natomiast skoro tylko oddział został odwołany, Birch wrócił następnej nocy. Ojciec Harveya miał wiele przykrości z powodu podejrzanej opinji syna. Ale pomimo najdrobiazgowszego śledztwa nie dało się wykryć nic w postępowaniu starca, coby mogło świadczyć na jego niekorzyść, a mienie jego przedstawiało zbyt małą wartość, by trzymać w naprężeniu gorliwość zawodowych patrjotów. Konfiskata i kupno nie byłyby im opłaciły trudów. Wiek i troski miały mu wkrótce oszczędzić dalszych nagabywań, lampa życia dogasała szybko. Ostatnia rozłąka ojca z synem była bardzo bolesną, obaj jednak ulegli temu, co uważali za swój obowiązek. Starzec taił się ze swym beznadziejnym stanem przed sąsiadami, sądząc, iż dzięki temu danem mu będzie spędzić ostatnie chwile umilone obecnością syna. Zamęt i wrzawa bitwy, obijające się o ubogie ściany domku, i obawa że Harvey może przybyć za późno, przyśpieszyły koniec, który tak pragnął odwlec jeszcze trochę, Z nadejściem nocy stan starca tak się pogorszył, że wystraszona gospodyni posłała chłopca, który schronił się do nich przed bitwą, do Akacji, prosząc, by ktośkolwiek przyszedł dotrzymać jej towarzystwa. Nikt inny prócz Cezara nie mógł się ruszyć z domu, i litościwa panna Peyton wyprawiła go, obładowawszy żywnością i różnemi lekami. Ale umierający już nic nie przyjmował, i tylko nadzieja zobaczenia syna utrzymywała go jeszcze przy życiu.
Wrzawa pościgu obiła się także o uszy mieszkańców domku, ci jednak nie zrozumieli jej przyczyny, a ponieważ murzyn i Katy wiedzieli, że oddział amerykańskiej jazdy znajduje się jeszcze w pobliżu, sądzili przeto, że to wracający dragoni sprawiają taki hałas. Jakoż usłyszeli ich wkrótce przeciągających zwolna koło domu; Katy byłaby chętnie wyjrzała, lecz ostrożny Cezar odradził jej to skutecznie. Stary Birch zamknął oczy, i czuwający przy nim myśleli, że usnął. Domek składał się z dwóch dużych izb i tyluż małych. Jedna z tych pierwszych służyła za kuchnię i bawialnię, w drugiej leżał ojciec Bircha, zaś z mniejszych jedna była sanktuarjum westalki. a w drugiej mieściły się zapasy. Wielki, kamienny komin stał pośrodku, dzieląc obie izby, a paleniska odpowiednich rozmiarów znajdowały się po obu stronach. W izbie gościnnej płonął obfity ogień, i tuż przy nim siedzieli społem Cezar i Katy. Murzyn pouczał gospodynię ostrożności, rozwodząc się nad niebezpieczeństwami, jakie za sobą pociąga próżna ciekawość.
— Lepiej nie kusić szatana — mówił Cezar przewracając oczami, których białka połyskiwały przy blasku ognia. — Ja sam mało nie stracić ucho, że zanieść mały liścik. Dużo niedobrze sprowadzać ciekawość. Gdyby nie było człowiek ciekawy zobaczyć Afryka, kolorowi ludzie siedzieliby dotąd we własny kraj. Ale byłoby dobrze, żeby Harvey wrócić.
— Bardzo to nierozważnie z jego strony być poza domem w takiej chwili — rzekła Katy. — Przypuśćmy, że ojciec jego chciałby teraz zrobić testament. Któżby się podjął spisać tę ostatnią wolę umierającego? O! tak, Harvey jest bardzo nierozważny.
— Może go zrobić wprzód?
— Nicby w tem nie było dziwnego — odrzekła gospodyni. — Po całych dniach tylko patrzy w Biblję.
— To czytać bardzo dobra książka — rzekł murzyn uroczyście. — Miss Fanny czytać ją czasem dla Dina.
— Masz słuszność, Cezarze. Biblja jest najlepszą książką, a kto ją czyta tak często jak ojciec Harveya, musi mieć dobre potemu powody. To prosty rozum wskazuje.
Wstała i otworzywszy pocichu szufladę komody stojącej w pokoju chorego, wyjęła z niej dużą Biblję w ciężkiej oprawie z mocnemi mosiężnemi klamrami i powróciła z nią do drugiej izby, poczem oboje z murzynem zabrali się żywo do przeglądania stronic księgi. Katy nie była biegłą w sztuce czytania, a Cezar nie znał ani jednej litery. Czas jakiś gospodyni sylabizowała pracowicie wyraz „Mateusz“, a dokonawszy tego z triumfem, zwiastowała wynik swych usiłowań murzynowi.
— Bardzo dobrze — rzekł Cezar, zaglądając przez ramię gospodyni i trzymając długą, łojową świecę w taki sposób, by rzucała swe wątłe światło na księgę — a teraz czytać.
— Tak, ale muszę zacząć od samego początku książki — odrzekła Kąty i poczęła ostrożnie przewracać kartki, aż natrafiła na stronicę całkowicie zapisaną. — Mam — zawołała, dygocąc z niecierpliwości — mam, a doprawdy chciałabym wiedzieć, komu też zapisał te duże, srebrne sprzączki do trzewików.
— Czytać — rzekł lakonicznie Cezar.
— I komodę z czarnego orzecha, bo Harveyowi nic po takim sprzęcie, dopóki się nie ożeni.
— Czemu nie, jeżeli jego ojciec to potrzebować!
— I pół tuzina srebrnych łyżek stołowych; Harvey zawsze je żelazną.
— Lepiej tyle nie mówić, a czytać — rzekł sentencjonalnie murzyn, wskazując pokrzywionym, czarnym palcem na otwartą księgę.
Ulegając tej rozsądnej radzie i powodowana własną ciekawością, Katy zaczęła czytać. Pragnąc czem prędzej dotrzeć do najbardziej interesującej ją części, wpadła odrazu w sam środek treści.
— „Chester Birch, urodzony 1-szego września 1755“ — przesylabizowała z powolnością nie przynoszącą zaszczytu jej wiedzy.
— No, co jeszcze zapisać?
— „Abigail Birch, urodzony 12-go lipca 1757“ — czytała dalej gospodyni w ten sam sposób.
— Pewno jej zapisać te łyżki.
— „Pierwszy czerwca 1760. W ten dzień straszliwy Ręka obrażonego Boga dotknęła mój dom....“
Tu dał się słyszeć ciężki jęk z przyległego pokoju. Katy mimowoli zamknęła księgę, a Cezar zatrząsł się z trwogi. Żadne z nich jednak nie odważyło się zajrzeć do chorego, lecz utrudniony jego oddech, dochodzący do ich uszu, świadczył, że jeszcze żyje. Katy mimo to nie śmiała już otworzyć Biblji, lecz zamknąwszy starannie klamry, położyła ją w milczeniu na stole, Cezar usiadł znów na krześle i rozejrzawszy się nieśmiało po izbie, zauważył:
— Myślałem, że już czas jego nadchodzić.
— Nie — rzekła Katy uroczyście — żyć będzie, dopóki nie nastąpi odpływ, lub dopóki pierwsze kury nie zapieją.
— Biedny człowiek — rzekł murzyn, przysuwając się bliżej do komina. — Byle tylko leżeć spokojnie, gdy już umrzeć.
— Nie dziwiłabym się, gdyby i w grobie nie zaznał spokoju, bo powiadają, jakie życie taka śmierć.
— Johnny Birch bardzo dobry człowiek. Wszyscy ludzie nie móc być ksiądz, bo gdyby tak, to ktoby słuchać nabożeństwo?
— Ach, Cezarze! ten tylko jest dobry, kto czyni dobrze; a czy możesz mi powiedzieć, czemu uczciwie zdobyte złoto mogłoby być schowane we wnętrzu ziemi?
— Ha! może dlatego, by go skinner nie znaleźć; jeżeli wiedzieć, gdzie jest, to czemu je nie wykopać!
— Mogą być potemu niezrozumiałe dla ciebie powody — rzekła Katy, posuwając się z krzesłem, tak aby suknia jej przykryła kamień, pod którym leżały skarby kramarza, i nie mogąc się powstrzymać od mówienia o tem, z czem jednak nie chciała się wydać, dorzuciła:
— Bywa tak, że co szorstkie na wierzchu, to gładkie pod spodem.
Cezar rozejrzał się znów po izbie, nie mogąc pojąć ukrytego znaczenia tych słów, gdy znów zatrząsł się ze strachu. Katy zauważyła zmianę jaka zaszła w jego twarzy, i odwróciwszy się, zobaczyła kramarza stojącego we drzwiach.
— Żyje? — zapytał Birch drżącym głosem, i widocznie lękając się usłyszeć odpowiedź.
— A jakże — odpowiedziała Katy wstając szybko i usłużnie podając mu krzesło — musi żyć do świtania, lub dopóki odpływ nie nastąpi.
Ale kramarz nic nie rzekł i wszedł pocichu do izby umierającego ojca. Niezwykle silny węzeł łączył tych dwóch ludzi. Wzajemnie byli sobie wszystkiem na świecie. Gdyby Katy była przeczytała kilka wierszy więcej, smutne dzieje ich nieszczęść byłyby jej się stały wiadome. Jeden straszny cios pozbawił ich mienia i rodziny, i od owej chwili aż po dziś dzień prześladowania i klęski towarzyszyły ich tułaczym krokom.
Przystąpiwszy do łóżka, Harvey pochylił się nad umierającym, i ledwo dosłyszalnym głosem wyszeptał:
— Ojcze! poznajesz mnie?
Chory z trudem otworzył oczy i uśmiech zadowolenia przemknął po jego wybladłem obliczu, pozostawiając po sobie tem okropniejsze piętno śmierci. Harvey przytknął do wyschłych ust ojca trzeźwiący środek, jaki przyniósł ze sobą, i nowe siły zdawały się wstępować w zastygające już ciało starego Bircha. Zaczął mówić zwolna i z trudnością. Zaciekawiona Katy milczała; toż samo przerażony Cezar, a Harvey wstrzymywał oddech, słuchając ostatnich słów konającego.
— Mój synu — mówił on bezdźwięcznym głosem — Bóg jest równie miłosierny jak sprawiedliwy; jeżeli odtrąciłem czarę zbawienia od moich ust w młodości, On litościwie podaje mi ją teraz. Doświadczał mnie, by oczyścić, i oto teraz idę połączyć się z duchami naszej utraconej rodziny. Wkrótce, dziecko moje, sam pozostaniesz na świecie. Znam cię zbyt dobrze, by nie przewidzieć, że do końca życia będziesz pielgrzymem. Zdeptana trzcina może trwać, ale się nie podniesie. Masz w sobie to, Harveyu, co cię prowadzić będzie prawą drogą. Postępuj tak dalej, jakeś zaczął, bo nie trzeba nigdy zaniedbywać obowiązków życia i...
Tu hałas jakiś w sąsiedniej izbie przerwał umierającemu, a zniecierpliwiony kramarz pośpieszył zbadać jego przyczynę, mając za sobą Katy i murzyna. Pierwszy rzut oka na stojącą we drzwiach postać powiedział Harveyowi, czego chce ów przybysz i jaki los czeka prawdopodobnie jego samego. Niepożądany gość był to człowiek młody jeszcze latami, lecz złe namiętności poorały w przedwczesne brózdy jego oblicze. Odzież jego była z najlichszych materjałów i tak połachmaniona i brudna, by nadać mu pozór sztucznego ubóstwa. Włosy zbielały mu przedwcześnie, a zapadłe oczy patrzyły zpodełba, unikając śmiałego spojrzenia uczciwości. Było coś dziwnie niespokojnego w jego ruchach, coś co zdradzało nurtujące w nim nikczemne żądze, sprawiając nieopisanie odpychające wrażenie.
Człowiek ten był dobrze znanym hersztem jednej z owych band rozbójniczych, grasujących po hrabstwie West-Chester pod osłoną wrzekomego patrjotyzmu i dopuszczających się wszelkich zbrodni poczynając od prostej kradzieży, a kończąc na morderstwach. Za bandytą stało kilku innych opryszków tak samo obszarpanych, twarze ich wszelako wyrażały jedynie obojętność brutalnej nieczułości. Wszyscy byli uzbrojeni w muszkiety, bagnety i inne przybory piechotnych żołnierzy. Harvey zrozumiał, że wszelki opór na nic się nie przyda, i spokojnie poddał się ich rozkazom. W mgnieniu oka zdjęto jemu i Cezarowi ich przyzwoitą odzież i przebrano w łachmany dwóch najwstrętniejszych obszarpańców z całej bandy. Herszt kazał im następnie stanąć w dwóch przeciwległych kątach izby i podczas gdy jego towarzysze trzymali wycelowane w nich muszkiety, rozpoczął badanie.
— Gdzie jest twój tobół? — zapytał przedewszystkiem kramarza.
— Posłuchaj — rzekł Harvey, drżąc ze wzruszenia — tam w drugiej izbie kona mój ojciec, pozwól mi iść do niego, otrzymać jego ostatnie błogosławieństwo, zamknąć mu oczy, a oddam ci wszystko — wszystko!
— Odpowiadaj na pytania — albo ten muszkiet pośle cię dotrzymywać towarzystwa staremu niedołędze. Gdzie jest twój toboł?
— Nie powiem ci nic, dopóki mi nie pozwolisz iść do ojca — odrzekł kramarz stanowczo.
Bandyta z szatańskim uśmiechem podniósł broń, by spełnić groźbę, gdy wstrzymał go jeden z towarzyszy.
— Co chcesz uczynić? — rzekł. — Zapomniałeś o nagrodzie. Powiedz nam ty, psi synu, gdzie chowasz towary, a będziesz mógł iść do ojca.
Birch natychmiast spełnił żądanie. Wysłany po tobół opryszek wrócił wkrótce, i rzucił go na ziemię, klnąc, że lekki jest jak piórko.
— Oho! zawołał herszt — a gdzie są pieniądze za towary? Daj nam twoje złoto, panie Birch; wiemy, że je masz, nie wywiedziesz w pole lądowców.
— Nie dotrzymujesz przyrzeczenia — rzekł Harvey.
— Daj nam złoto — krzyknął tamten, kłując go bagnetem, aż krew trysnęła obficie. W tej chwili lekki szmer dał się słyszeć w sąsiedniej izbie, a Harvey zawołał błagalnie:
— Puść mnie! puść mnie do ojca, a oddam ci wszystko.
— Przysięgam, że pójdziesz wtedy do ojca — rzekł bandyta.
— Więc masz — zawołał Birch, rzucając mu sakiewkę, którą pomimo zamiany odzieży zdołał ukryć.
Rabuś podniósł ją z ziemi, zaśmiawszy się szatańsko.
— Pójdziesz do ojca, ale na tamtym świecie.
— Potworze! nie masz ty żadnej wiary, żadnych ludzkich uczuć?
— Słuchając go, myślałby kto, że gagatek nie miał już powroza na szyi — rzekł tamten, śmiejąc się. — Nie martw się, panie Birch, jeżeli twój stary wyprzedzi cię o parę godzin, dopędzisz go jutro przed południem, bądź pewny.
Słowa te nie sprawiły żadnego wrażenia na kramarzu, który cały w słuch zamieniony, chwytał każdy szelest dolatujący z pokoju ojca. Wtem własne jego imię wymówione głuchym, grobowym głosem, obiło mu się o uszy. Birch nie mógł dłużej wytrzymać i krzyknąwszy:
— Ojcze, cicho, ojcze! idę — idę! — poskoczył z kąta, lecz bagnet pilnującego go opryszka, przyszpilił go do ściany. Na szczęście szybkim ruchem uchylił się od godzącego w jego życie pchnięcia, i ostrze przebiło tylko odzież.
— Nie, panie Birch — rzekł bandyta — wiemy aż nadto dobrze, jaki z ciebie szczwany lis, by cię stracić z oczu. Złoto, mówię, dawaj złoto.
— Masz je już — rzekł kramarz, łamiąc rozpaczliwie ręce.
— E! mamy sakiewkę, ale ty masz więcej sakiewek. Król Jerzy jest dobrym płatnikiem, a tyś mu niejedną oddał usługę. Gdzie są twoje ukryte skarby? Jeżeli nie powiesz, nie zobaczysz już ojca.
— Podnieście kamień, z pod tej kobiety — zawołał kramarz bez wahania — podnieście kamień!
— On bredzi — zawołała Kąty, instynktownie zmieniwszy miejsce.
Błyskawicznie wyrwano kamień i znaleziono pod nim tylko ziemię.
— On bredzi! strach pomieszał mu rozum — krzyczała gospodyni, drżąc na całem ciele. — Słyszał kto, żeby człowiek przy zdrowych zmysłach chował złoto pod kamień?
— Milcz, głupia paplo! — zawołał Harvey. — Podnieście kamień w rogu, a co znajdziecie, wystarczy, żeby zrobić z was bogaczy, a ze mnie nędzarza.
— A wtedy co ty będziesz wart! — rzekła gospodyni z goryczą. — Co wart kramarz bez towarów i pieniędzy!
— Zostanie mu jeszcze dosyć, by sobie zafundował stryczek — rzekł bandyta, który idąc za wskazówkami Harveya wprędce znalazł garnek z angielskiemi gwinejami.
Przesypano złoto z garnka do woreczka, pomimo zaręczeń gospodyni, że nie ma zapłaconych zasług i że z prawa dziesięć gwinei jest jej własnością.
Uszczęśliwieni łupem, przewyższającym wszelkie ich oczekiwania, rabusie zbierali się do odejścia, zamierzając wziąć ze sobą kramarza, by go wydać amerykańskiemu wojsku i otrzymać wyznaczoną za schwytanie go nagrodę.
Wszystko już było gotowe, i mieli właśnie siłą zabrać Bircha, ten bowiem dobrowolnie krokiem ruszyć się nie chciał, gdy w izbie stanęła postać, której widok lodem ściął krew w żyłach najodważniejszego z pomiędzy nich. Ojciec, usłyszawszy krzyki syna, zwlókł się z łóżka i chwiejnym krokiem stanął pośrodku izby. Owinięty w białe prześcieradło z osłupiałemi oczyma i trupio bladą twarzą, wyglądał jak widmo z tamtego świata. Nawet Katy i Cezar byli pewni, że to duch starego Bircha, i uciekli z domu, a za nimi pierzchli wystraszeni bandyci.
Harvey wziął na ręce starca, który osłabł znowu, tracąc resztki sił sztucznie wywołanych, i zaniósł go zpowrotem na łóżko. Ale wysiłek ten przyśpieszył koniec.
Szklisty wzrok starca tonął w twarzy syna, usta poruszały się bezdźwięcznie. Harvey pochylił się nad nim i z ostatniem tchnieniem ojca otrzymał jego błogosławieństwo. Niedostatek i krzywdy zaprawiły goryczą całą niemal przyszłość kramarza. Ale wśród cierpień i klęsk przeróżnych wspomnienie tego błogosławieństwa nie opuszczało go nigdy. Świeciło ono wciąż wskroś obrazów przeszłości i rzucało święty blask na najczarniejsze godziny jego życia, krzepiąc go myślą, że duch ojca modli się za niego u stóp Stwórcy, i niosąc słodkie przeświadczenie, że wiernie i gorliwie wypełnił do ostatka synowskie obowiązki.
Cezar i Kąty byli tak wystraszeni, że uciekali, gdzie ich oczy niosły, instynktownie jednak odbili się od rozbójniczej bandy. Po pewnym czasie wszelako przystanęli, a doletnia dziewica przemówiła uroczystym głosem:
— O! Cezarze! jakie to straszne, że wstał po śmierci, nim go do grobu złożono. To pewno pieniądze to sprawiły. Powiadają, że kapitan Kidd wciąż chodzi wedle miejsca, gdzie zakopał złoto podczas dawnej wojny.
— Ja nigdy nie myśleć, że Johnny Birch mieć takie wielkie oko — rzekł murzyn, ze strachu szczękając zębami.
— Jest z czego skonać, gdy się straci tyle pieniędzy. Co się teraz stanie z Harveyem? W żebraka się obróci i tyle. Kto mu teraz będzie chciał gospodarować!
— Może widmo też zabrać i Harvey — zauważył murzyn przysuwając się bliżej do Katy. Ale tej nowa myśl przyszła do głowy. Wydało jej się rzeczą dość prawdopodobną, że bandyci zostawili swój łup w zamęcie ucieczki, i po niejakich certacjach z Cezarem, oboje postanowili wrócić, by się upewnić co do tej ważnej sprawy i zobaczyć, co się stało z kramarzem. Zwolna i z niesłychanemi ostrożnościami zaczęli się skradać ku domowi, a ponieważ przezorna gospodyni obrała tę samą drogę, którą uciekali bandyci, oglądała więc każdy kamień, każdy krzaczek, czy gdzie przypadkiem nie znajdzie porzuconego złota. Ale pomimo pośpiechu i strachu rabusie unieśli zdobycz w całości. Śmierć tylko mogła im ją była wydrzeć. Ośmielona trochę panującą dokoła ciszą i spokojem, Katy weszła wreszcie do domu i zastała kramarza oddającego z ciężkiem sercem, ostatnie posługi zmarłemu. Parę słów Harveya wyjaśniło gospodyni jej pomyłkę, ale Cezar do końca życia miał czem zdumiewać wieczorami swe kuchenne audytorjum, opowiadając o widmach i strasznem ukazaniu się starego Bircha po śmierci.
Niebezpieczeństwo, grożące kramarzowi, zmusiło go do skrócenia i tak krótkiego czasu, w jakim według amerykańskich zwyczajów ciała muszą być pochowane. Wprędce więc przy pomocy Katy i Cezara wszystko było gotowe do pogrzebu. Cezar poszedł zamówić trumnę u mieszkającego o parę mil stolarza, a zwłoki przybrane w zwykłą odzież i okryte starannie prześcieradłem leżały tymczasem na łóżku.
Bandyci schronili się do pobliskiego lasu i tam dopiero pod bezpiecznym cieniem jego drzew odetchnęli i nabrali otuchy.
— Co u djabła podkusiło wasze zajęcze serca! — krzyknął rozzłoszczony herszt, oddychając ciężko.
— To samo pytanie możnaby tobie zadać — odparł mrukliwie jeden z bandy.
— Po waszym przestrachu zmiarkowałem, że ludzie De Lancey’a naszli nas. O! dzielni z was rycerze! niema co mówić!
— Idziemy za przykładem naszego kapitana.
— W takim razie wracajcie za mną, schwytajmy tego łotra i odbierzmy nagrodę.
— Właśnie, a zanim dojdziemy, tamten czarny djabeł naprowadzi na nas tych wściekłych Wirgińczyków, a na mą duszę wołałbym się spotkać z pięćdziesięciu cow-boyami niż z jednym z nich.
— Głupcze! — krzyknął rozwścieczony herszt — nie wiesz to, że jazda Dunwoodie’go jest w Czterech Kątach, stąd o dwie mile?
— Nie dbam o to, gdzie są dragoni, ale przysięgnę, że widziałem kapitana Lawtona, wchodzącego do domu starego Whartona, kiedym tam myszkował, czatując na sposobność wyprowadzenia konia angielskiego pułkownika ze stajni.
— A choćby tak, czy to kula nie trafia tak samo dragona z południa jak ze starej Anglji?
— Dziękuję uniżenie, ale ja nie chcę wsadzać nosa w gniazdo szerszeni; tknij tylko jednego z tych Wirgińczyków, a już przepadły spokojne noce furażowania.
— Ano — mruknął herszt, gdy szli dalej w głąb lasu — ten dureń kramarz zostanie, póki starego nie pochowa, a choć nie możemy zakrzywić na niego palcem podczas pogrzebu (bobyśmy obruszyli na siebie wszystkich księży i wszystkie stare baby w całej Ameryce), to on musi przecież zająć się potem swemi ruchomościami, więc przyłapiemy go jutro niewątpliwie.
I z tą pogróżką udali się na zwykłe swe legowiska, by przeczekać dzień, aż zapadające ciemności pozwolą im znów grasować bezpiecznie po okolicy.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.