Szósty oddział jedzie w świat/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustawa Jarecka
Tytuł Szósty oddział jedzie w świat
Podtytuł Powieść dla dzieci od lat 11–13
Pochodzenie Odcinek powieściowy II tomu „Płomyka”
Data wyd. 1936
Druk Nowoczesna Spółka Wydawn. S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II.

To była poniekąd prawda, nowe miejsce okazało się niepodobne do niczego znanego. Do Wąbrzeźna przyjechali autobusem. Autobus zjeżdżał zgóry wdół i już zdaleka ukazało się miasteczko, czyste, murowane, położone nad pięknem jeziorem.
Nowe mieszkanie było w parterowym domku przy wąskiej uliczce Mestwina. (Odrazu okazało się, że nikt, zupełnie nikt nie wie, kto był Mestwin).
Wszystko było lśniące, świeżo malowane, ale o wiele mniejsze niż w Łodzi.
Wandzia ani chwili nie mogła się utrzymać w mieszkaniu. To była dopiero przyjemność, żadnej sieni, żadnych stopni, odrazu z dwóch schodków prosto na ulicę, przed dom.
Naprzeciwko, bliziutko jeden obok drugiego sklepy z najdziwniejszemi szyldami: „Rzeźnictwo” i „Piekarnia chleba i ciast”, a dalej „Mistrz siodlarski” z wielkim koniem w uprzęży na wystawie.
Nad jednym sklepem siedział mały złoty lew, nad innym stał anioł w niebieskiej szacie z rozpuszczonemi włosami. To były drogerje „pod Lwem” i „pod Aniołem”. W Łodzi nazywało się to zawsze zwyczajnie: skład apteczny.
Wanda, zapominając o pilnowaniu Jasia, gapiła się wciąż na te niezwykłości, a Jasio podniecony zmianami, spaniem, które się przygotowywało na zwykłych siennikach, bo jeszcze łóżka nie były gotowe, wrzeszczał w niebogłosy.
Wtedy mama wychylała się przez okno (strasznie to zabawna rzecz takie parterowe okno, spojrzeć, a już widać całe mieszkanie) i wołała:
— Wandziu, uspokój Jasia.
Ach, ile rzeczy się wydarzyło już pierwszego dnia. Najpierw przyszła do pomocy w gospodarstwie młoda dziewczyna z niebieskiemi, wesołemi oczami. Nazywała się Marta. Mówiła „wielmożma pani”, albo „łaskawa pani”, a mamusia zaraz na to, że nie potrzeba, żeby tylko „pani”.
Podziwiali siebie nawzajem. Marta oglądała wszystkie przedmioty i naczynia, jakie przywieźli.
— Ale to piękne… — wzdychała wciąż i wypytywała:
— To nie jedwabne? A to z czego?
Wanda też kręciła się koło niej z ciekawością. Zapytałaby ją chętnie o coś, ale nie wiedziała jak zacząć. Tymczasem Marta sama przystąpiła do niej i z uśmiechem na rumianej twarzy zapytała:
— Nie wie to gdzie śruber?
Wandzia okrągłemi ze zdumienia oczami i z otwartemi ustami patrzała na nią bezradnie. Niby to było po polsku, a przecież nic się nie rozumiało. Ani słowa.
Nawet mama przywołana na pomoc nie wiedziała. Zaczęto pokazywać, domyślać się.
— Może śruba?
— Nie, nie skąd.
Okazało się, że to zwyczajna szczotka.
Dopiero tatuś, który tu już był od miesiąca zaczął opowiadać i uczyć nowych słów. Jak „zakluczyć” znaczyło zamknąć, a „jaczka” — bluzka.
Za domkiem był mały, śliczny ogródek. Wiele domków miało tutaj takie. Wandzia po obiedzie poszła tam z Jasiem. Niecierpliwie czekała na mamę, żeby pójść razem i zobaczyć miasteczko.
Tymczasem jednak miasteczko przychodziło do niej. Przez płot ciekawie zaglądali ludzie, którzy poznawali nowe twarze. Szły tam kobiety z koszykami, małe, ciekawe dziewczynki w haftowanych białych fartuszkach i chłopcy w trepach i welwetowych kurtkach.
Zaglądali i rozmawiali głośno między sobą:
— Co to za jedne?
— To te, co wczoraj wciągnęli. Jeich ojciec u pana Szczuki w browarze robi.
Wandzia poczuła nagle ze smutkiem jaka jest tutaj samotna. Wszyscy odchodzili sobie czystą, pełną ogródków uliczką, szeptali z sobą, śmieli się, a ona nie miała nikogo. Kiedy tylko mama otworzyła furtkę i westchnęła:
— Jak tu ładnie.
Wandzia podbiegła do niej i zwierzyła się:
— Mamo, jabym chciała do szkoły. Czy tu tylko jest jakaś?
— Naturalnie — pocieszyła ją matka. — Zaraz po drodze zobaczymy, trzeba będzie postarać się naprawdę, żebyś się jeszcze mogła do szkoły dostać w tym roku.
— Ja też chciem do szkoły — wrzasnął Jasio.
— Janek, chodź tu — zawołała Wandzia.
Za płotem ktoś roześmiał się głośno: — Janek zbił dzbanek… — zawołały dziecinne głosy.
Wandzia ucieszyła się. Całe szczęście, że wszędzie można było znaleźć urwisów.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gustawa Jarecka.