Synnöwe Solbakken/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Björnstjerne Björnson
Tytuł Synnöwe Solbakken
Podtytuł [Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza]
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1922
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Naukowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów – Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Synnøve Solbakken
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Niebawem rozniosły się po całej dolinie głuche wieści, ale nikt nie wiedział jak jest w istocie. Nie widziano teraz Torbjörna nigdy w Solbakken, od kiedy Synnöwe uzyskała konfirmację. Tylko Ingrid przychodziła tam często i razem z Synnöwe odbywały obie dalekie spacery po lesie.
— Nie bądź długo na przechadzce! — upominała Synnöwre matka.
— Dobrze! — odpowiadała i wracała dopiero późnym wieczorem.
Dwaj konkurenci zgłosili się ponownie.
— Ona musi sama rozstrzygnąć! — mawiała matka, a ojciec był tego samego zdania.
Ale gdy wzięto Synnöwe na spytki, dała obu odkosza.
Zjawili się inni, ale nie słyszano, by któryś wrócił z Solbakken z dobrą wieścią.
Kiedy pewnego dnia wraz z matką myły kadzie na mleko, spytała matka, czy ma już kogoś upatrzonego.
Synnöwe zaskoczona tem zapytaniem, zaczerwieniła się jak wiśnia.
— Czy przyrzekłaś komu swą rękę? — badała matka, wpatrując się bystro w córkę.
— Nie! — odrzuciła Synnöwe szybko.
Kwestji tej nie poruszano od tej pory.
Była najlepszą partją w całej okolicy, to też śledzono ją spojrzeniami, gdy szła na nabożeństwo lub wracała z kościoła. Bywała tylko tam. Rodzice jej byli Haugianami, przeto córka nie uczęszczała na zabawy, tańce i nie brała udziału w rozrywkach światowych.
Torbjörn siadywał w kościele w ławce naprzeciwko ławki Synnöwe, ale, o ile wiedziano, nie rozmawiali ze sobą nigdy. Wszyscy jednak domyślali się, że istnieje pomiędzy nimi jakiś stosunek sercowy, ponieważ zaś nie obcowali ze sobą tak, jak inni zakochani, przeto rozpowiadano sobie różności. Torbjörna nie lubiono ogólnie. Wiedział o tem, i ta świadomość czyniła go jeszcze opryskliwszym, ile razy spotykał się z innymi młodymi parobczakami na weselach, lub przy tańcu. Zdarzały się wtedy często bijatyki. Ale był mocny, to też powoli zmniejszała się liczba przeciwników i nikt nie miał ochoty zapoznać się z jego pięściami. Torbjörn przyzwyczaił się do tego, by nie znosić żadnej przeszkody na swej drodze.
— Jesteś teraz dorosły! — powiedział mu raz ojciec. — Żyj na swoją rękę, pamiętaj tylko, że moja pięść silniejsza może od twojej.
Minęły jesień i zima, zbliżała się wiosna, a dotąd ludzie nie wiedzieli nic pewnego. Szeroką falą rozeszły się. wieści o niezliczonych odkoszach danych przez Synnöwe, to też dano jej spokój i konkurenci przestali napływać. Ingrid nie rozłączała się z nią. Obie miały udać się tego roku na hale, bo Guttorm Solbakken zakupił część hal grunlindeńskich. Miano niebawem wyganiać bydło, a tymczasem Torbjörn pracował na górach, przysposabiając koleby, lub naprawiając zagrody.
Pewnego pogodnego wieczora,skończywszy robotę, usiadł pod drzewem i puścił wodze myślom. Dumał o tem i owem, zwłaszcza o tem, co ludzie gadali w dolinie. Poczuł znużenie, położył się tedy we wrzosy, założywszy ręce pod głowę i patrzył na niebo, sklepiące się szafirową kopułą ponad konarami drzew. Konary liściastych drzew chwiały się falistym ruchem, i sosny, świerki i modrzewie tworzyły fantastyczne rysunki. Niebo odsłaniało się w chwili, gdy wiatr rozchylał gałęzie. Wszystko było w ruchu i to nadało jego myślom swoisty ton.
Biała brzoza uśmiechała się do jodły, sosna patrzyła na wszystko z przekorą i kłuła ostremi szpilkami na wszystkie strony. Zła była, bo w łagodnym klimacie tych okolic coraz to więcej rozwijało się dolinowych niedołęgów i wznosiły swe bujne korony pod sam nos władczyni gór.
— Coście robiły w zimie... pytam? — burczała, chwiała czarnemi gałęźmi i wypacała żywicę w ogromnym upale, jaki panował od kilku tygodni. — To coś okropnego! — mruczała. — Tak wysoko na Północy jeszcze musi zawadzać to tałatajstwo!
Opodal stała potężna sosna oszroniała od starości i spoglądała na cały las z góry. Długiemi, spuścistemi gałęźmi mogła wygodnie chwycić za czub swywolny klon, który też drżał na samą tę myśl. Ludzie obcinali tej sośnie coraz to wyżej gałęzie, więc mając tego dosyć, wystrzeliła w górę, tak, że jodły przeraziły się i jedna z nich spytała, czy pamięta o burzach zimowych.
— Czy pamiętam o burzach? — wrzasnęła i przy pomocy wiatru dała takiego klapsa biednej jodle, iż straciła zupełnie równowagę umysłu. A była ona potężna, wparła w ziemie tak ogromne stopy, że w odległości sześciu łokci od pnia sterczały z gruntu i były jeszcze grubsze od najgrubszego miejsca w pniu wierzby, o czem opowiadała ona pewnego wieczoru chmielowi, który ją miłośnie obejmował w ramiona. Brodata olbrzymka wiedziała o swej mocy i szyderczo mówiła do ludzi, wysyłając w powietrze jeden konar po drugim:
— Teraz mnie obcinajcie, jeśli chcecie!
— Nie! Tobie już nic nie zrobią! — powiedział orzeł, zniżył łaskawie swój lot, zwinął skrzydła i zaczął czyścić szpony z nikczemnej krwi jagnięcej. — Trzeba będzie powiedzieć mej żonie — królowej, by się tu osiedliła! Ma ona właśnie znieść kilka jaj!... — dodał jakby zawstydzony i spojrzał na swe nagie nogi. Przyszło mu widać wspomnienie owych pierwszych dni wiosny, kiedy wszystko co żyje, traci rozum pod wpływem promieni słońca. Po chwili jednak podniósł głowę i spojrzał z pod nastroszonych piórami brwi ku czarnym skalnym iglicom, gdzie może krąży znużona, osłabła i chora z powodu owych jaj królowa-żona. Wzbił się w powietrze i za chwilę ujrzała sosna parę królewską, zawieszoną wysoko na błękicie ponad skałami. Rozmawiali zapewne o swych sprawach domowych. Uczuła mimo wszystko pewien niepokój. Była dumną, a nicby tak nie schlebiało jej dumie, jak to, by mogła kołysać w koronie swej królewską parę. Orły zwróciły lot w jej stronę i szybowały prosto ku niej. Widocznie sprawa została rozstrzygnięta, gdyż, nie mówiąc ni słowa, oboje zaczęli znosić gałęzie. Sosna napuszyła się jeszcze bardziej i w samej rzeczy nikt jej w tem nie mógł przeszkodzić!
W całym lesie powstał szum. Poleciały wieści o wysokim honorze, jaki spotkał sosnę-mocarkę.
Opodal stała śliczna, smukła brzoza i przeglądała się w strumieniu, oddana marzeniom o miłości maleńkiego srebrnoszarego dzwońca, który sypiał zazwyczaj popołudniu w jej gałęziach. Otaczała go wonią swych pąków, zatrzymywała na lepkich listkach komary i różne małe owadki, by je mógł wygodnie schwytać, cowięcej czując, że upał się wzmaga, zbudowała mu w koronie swej cienistą altankę. Dzwoniec, widząc tyle dowodów przywiązania, zdecydował się zamieszkać tu na całe lato. Naraz orzeł osiedlił się na sośnie i biedny dzwoniec musiał uciekać. Cóż za strapienie! Dzwoniec wydzwonił jej cichutko pieśń pożegnania... cichutko, by orzeł nie posłyszał, i odleciał.
Lepiej jeszcze działo się kilku wrzaskliwym wróblom w krzaku jałowcu. Wiodły tam żywot tak wesoły, że kos, mieszkający w pobliskiej osice, nie mogąc spać, złościł się niepomiernie, a poważny, tłusty kwiczoł, żerujący opodal, śmiał się z tej złości tak, że ledwo mógł chodzić. Ale gdy orzeł osiedlił się na sośnie, wróble i kos i szpak, słowem wszystko, co mogło łatać, musiało zmykać co prędzej i to cichaczem, popod gałęźmi drzew. Ale kos odlatując przysiągł uroczyście, że póki życia nie osiedli się w sąsiedztwie wróblej hołoty.
Opustoszał las wokoło i zesmutniał, mimo, że słońce świeciło tu pięknie. Tylko sosna radowała się, ale cóż to była za radość! Lękliwie uginały się przed jej gałęźmi wszystkie drzewa, ile razy zawiał wiatr z północy. Biły te czarne konary w powietrze, nie mogąc dosięgnąć nikogo, a orzeł krążył wokoło jej korony, skupiony, mądry, nie robiąc sobie nic z wichury, jakby to był jeno przyziemny powiew, niosący w górę aromat lasu. Cała rodzina sosen była teraz w najlepszym humorze. Żadna nie pomyślała, że tego roku nie otrzyma ni jednego gniazdka.
— Z drogi, hołoto! — wołały. — My jesteśmy członkami rodziny odznaczonej przez króla.
— O czem dumasz? — spytała nagle Ingrid, ukazując się wśród gęstwy. Stała, trzymając rozchylone gałęzie.
Torbjörn wstał ze ziemi.
— Tyle rzeczy chodzi człowiekowi po głowie! — odparł i spojrzał wyzywająco ku szczytom drzew. — Ludzie coś za dużo o mnie plotkują! — dodał, otrzepując swoją kurtkę z igliwia.
— Cóż cię obchodzi ludzkie gadanie?
— No, sam nie wiem. Zresztą nigdy dotąd nie gadali co innego jak to, co sam już przedtem postanowiłem... choćby nie przyszło nawet do wykonania.
— Źle mówisz!
— Może źle, ale to prawda.
Usiadła w trawie, on stanął przy niej i zapatrzył się w dal.
— Mogę się stać łatwo takim, jak chcą ludzie, niech mi przeto dadzą spokój!
— Byłaby to jednak twoja własna wina!
— Możliwe! Ale ludzie są też winni, jeśli człowiek staje się złym! Powiadam: chcę mieć raz święty pokój! — wrzasnął i spojrzał ku orlemu gniazdu.
— Co ci się stało, Torbjörn? — spytała.
Obrócił się ku niej i roześmiał się.
— Uspokój się! — powiedział. — Tyle rzeczy przychodzi człowiekowi do głowy! Czy widziałaś się dziś z Synnöwe?
— Tak, już przybyła na hale.
— Dzisiaj?
— Tak.
— Z bydłem z Solbakken?
— Tak!
— Tra la la!
— Jutro my wypędzamy bydło! — powiedziała, chcąc zwrócić uwagę brata w inną stronę.
— Pomogę wypędzać! — rzekł Torbjörn.
— Ojciec pomoże, chce iść na hale.
— Tak? — powiedział i zamilkł.
— Pytał dzisiaj o ciebie! — ozwała się Ingrid.
— Doprawdy? — rzekł. Wziął gałęź i zaczął ją skrobać nożykiem.
— Powinienbyś więcej rozmawiać z ojcem! — ozwała się znów. — Ojcu to przykro, żeś taki małomówny!
— Możliwe! — zauważył.
— Często o tobie mówi, gdy cię niema.
— Ale nie odzywa się do mnie, gdy jestem.
— To twoja wina.
— Może być...
— Nie mów tak. Sam dobrze wiesz co ci zarzuca.
— Cóż takiego?
— Czy mam mówić?
— Wszystko jedno. Ty wiesz i ja wiem...
— Otóż zarzuca ci, że gospodarujesz za dużo na własną rękę, a tego nie może ojciec ścierpieć.
— Chciałby mi związać ręce?
— Zwłaszcza wówczas kiedy bijesz!
— Czy mam pozwolić ludziom, by gadali co chcą?
— To nie! Ale mógłbyś im trochę zejść z drogi. Ojciec czynił to zawsze i widzisz jak go wszyscy szanują.
— Może nie dręczyli go tak, jak mnie?
Ingrid milczała przez chwilę, potem obejrzała się i rzekła:
— Nie zda się na nic gadać o tem! Ale jeśli wiesz, że spotkasz wrogów, to lepiej nie iść tam gdzie są.
— Nie! Właśnie tam być muszę! Nie darmo jestem Torbjörn Grunlinden.
Oskrobał całą gałąź z kory, teraz przeciął ją na dwoje. Ingrid spojrzała nań, a potem rzekła z wahaniem:
— Czy pójdziesz w niedzielę do Nordhaug?
— Pójdę.
Zaległo milczenie. Potem Ingrid, nie patrząc nań, powiedziała:
— Czy wiesz, że Knut Nordhaug przyjechał na wesele siostry?
— Wiem.
Teraz spojrzała nań surowo.
— Torbjörn! Torbjörn! — zawołała z wyrzutem.
— Czyż wolno mu teraz bardziej, niż przedtem stawać między mną, a... innymi?
— On nie staje... przynajmniej nie więcej, niż ci... inni chcą tego!
— Nikt nie może wiedzieć, czego chcą inni!
— Ty to wiesz dobrze!
— Ona sama przynajmniej nie powiedziała!
— O jakże możesz tak mówić? — zawołała Ingrid, spojrzała nań z niechęcią, wstała i obejrzała się wokoło.
On rzucił kawałki gałęzi, zatknął nożyk za pas i zwrócił się ku niej.
— Słuchaj! Czasem czuję zniechęcenie do tego wszystkiego! Ludzie obmawiają i ją i mnie, dlatego, że nic nie dzieje się jawnie. A z drugiej strony, ja nie bywam nawet w Solbakken, bo ona mówi, że rodzice nie mogą na mnie patrzeć. Nie mogę do niej chodzić, jak inni chłopcy do swoich dziewcząt... bo ona jest... święta! Tak się ma rzecz cała!
— Torbjörn! — zawołała. — Ale on ciągnął dalej.
— Ojciec nie chce wstawić się za mną ani jednem słowem. Jeśli na nią zasługujesz, to będzie twoja, powiada! Plotki, czyste plotki z jednej strony, a z drugiej, za tę całą mękę — nic... dosłownie... nic: Ja nie wiem nawet, czy ona...
Szybkim ruchem położyła Ingrid rękę na jego ustach i rozejrzała się niespokojnie wokoło. W tej chwili rozchyliły się gałęzie i ukazała się smukła postać. Była to Synnöwe.
— Dobry wieczór! — powiedziała.
Ingrid spojrzała na Torbjörna, jakby chciała powiedzieć:
— A widzisz...
A on patrzył na nią, jakby jej wyrzucał:
— Czemuś mi to zrobiła?
Żadne z nich nie patrzyło na Synnöwe.
— Spocznę chwilę przy was! — powiedziała Synnöwo. — Tyle się dziś nabiegałam!
Usiadła. Torbjörn odwrócił głowę, jakby chciał zobaczyć czy tam, gdzie siada, jest sucho i wygodnie.Ingrid spoglądała z góry ku Grunlinden i nagle wykrzyknęła:
— Jezus, Marja! Krasula zerwała się ze sznura i wlazła prosto w koniczynę!... Ach i druga też! To coś strasznego. Ostatni czas wypędzać bydło na hale.
I zbiegła ze wzgórza ku wsi, nie żegnając się nawet.
Synnöwe wstała niezwłocznie.
— Odchodzisz? — spytał Torbjörn.
— Tak! — rzekła i stanęła.
— Może zaczekasz chwilkę? — spytał, nie patrząc na nią.
— Kiedyindziej! — szepnęła.
— A kiedyż to nastąpi?
Spojrzała nań i on teraz patrzył na nią, ale długo trwało zanim zaczęli mówić.
— Siądź sobie! — poprosił z zakłopotaniem.
— Nie mogę! — odrzekła.
Czuł, że wzbiera w nim bunt, ale nagle ona uczyniła coś, czego się nie spodziewał.
Przystąpiła doń, spojrzała mu prosto w oczy i spytała:
— Czy się na mnie gniewasz?
Przypatrzył jej się uważnie i spostrzegł, że płakała.
— Nie! — odparł i wyciągnął dłoń.
Ale oczy jej napełniły się łzami, przeto nie widziała, a on po chwili cofnął rękę.
Po chwili spytał:
— Słyszałaś wszystko?
— Tak! — odparła i uśmiechnęła się, ale oczy jej były jeszcze bardziej napełnione łzami, jak przedtem.
Nie wiedział co mówić, przeto wyrwało mu się:
— Byłem zbyt surowy!
Powiedział to bardzo łagodnie. Spuściła oczy i obróciła się w bok.
— Nie sądź o tem, czego nie znasz! — powiedziała zdławionym głosem.
Było mu nieswojo. Czuł się małym, strofowanym chłopcem, przeto, nie wiedząc co wymyślić lepszego, rzekł:
— Przebacz mi!
W tej chwili wybuchła płaczem. Nie mógł znieść tego widoku, przystąpił więc blisko, objął ją ramieniem, pochylił się ku niej i spytał:
— Czy lubisz mnie trochę, Synnöwe?
— Tak! — szepnęła, szlochając.
— Ale to ci, widzę, sprawia przykrość!
Załkała jeszcze gwałtowniej i chciała się uwolnić z objęć.
— Synnöwe! — szeptał przyciągając ją ku sobie. Położyła głowę na jego ramieniu i płakała rzewnie.
— Czekaj, pomówimy trochę! — powiedział, posadził ją na trawie i sam usiadł obok niej.
Otarła oczy i próbowała uśmiechnąć się, ale nie udało się. Wziął ją za rękę i patrzył w oczy.
— Droga Synnöwe — pytał — powiedz, czemu nie mogę przychodzić do Solbakken?
Milczała.
— Czy nie prosiłaś rodziców?
Nie odzywała się.
— Czemuś tego nie uczyniła? — nalegał, przyciągając ją do siebie.
— Nie śmiałam... — powiedziała cicho.
Zachmurzył się i oparł głowę na rękach.
— W takim razie, nigdy się chyba tam nie pokażę! — rzekł z goryczą.
Miast odpowiedzi, zaczęła szarpać wrzosy.
— To prawda... — zaczął — że dopuściłem się niejednego, co może nie wypada... Ale myślę, że winnaś sądzić mnie pobłażliwiej!...
Nie jestem zły — tu uczynił pauzę — jestem przytem młody... mam zaledwie dwadzieścia lat...
Zaplątał się i nie mógł mówić dalej...
Posłyszał jej przyciszony głos:
— Nie mów tak. Nie wiesz ile... Nie chcę o tem nawet Ingrid wspominać... —
I znowu zaczęła płakać gorzko.
Przytulił ją do siebie.
— Pomów tylko z rodzicami! — rzekł. — Pomów, zobaczysz, wszystko będzie dobrze!
— Wszystko zależy od ciebie! — powiedziała.
— Odemnie?
Obróciła się ku niemu i zarzuciła mu ręce na szyję.
— Gdybyś mnie kochał, jak ja ciebie... — powiedziała i spojrzała nań serdecznie i uśmiechnęła się przez łzy.
— Czegóżbym nie uczynił! — szepnął gorąco.
— O, nie chcesz mnie słuchać! Wiesz dobrze coby nas połączyło, ale nie chcesz tego uczynić... powiedz, dlaczego? — Zaczęła mówić żywo. — Boże drogi! Nie wiesz, jak cieszę się na ten dzień kiedy cię ujrzę w Solbakken! Ale ciągle dowiaduję się o różnych takich rzeczach... o takich, które to czynią niepodobieństwem... I muszę się o tem dowiadywać od własnych rodziców!
Nagle zrozumiał wszystko.
Wyraźnie pojął teraz, że Synnöwe czeka z upragnieniem na jedną bodaj spokojną chwilę, kiedyby mogła przyprowadzić go rodzicom... To on... on sam... pozbawia ją tego!
— Czemuż nie powiedziałaś nigdy wyraźnie?
— Jakto? Mówiłam tyle razy!
— Nie rozumiałem... nie pojąłem tak, jak dzisiaj.
Zamyśliła się potem, powiedziała, układając w drobne fałdy rożek fartuszka:
— Może dlatego, że nie śmiałam...
Na myśl, że go się może bać, uczuł rozrzewnienie i poraz pierwszy w życiu pocałował ją w usta.
Zmieniła się nagle. Zaprzestała płakać, spojrzenie jej stało się niepewne, chciała się uśmiechnąć, patrzyła to w dal przed siebie, to na niego i milczała. On milczał także, ręce ich spotkały się same, ale nie związały się uściskiem. Żadne nie śmiało tego uczynić. Cofnęła rękę, otarła łzy i poprawiła włosy nieco potargane, a on patrzył na nią i myślał sobie:
— Jest bojaźliwsza od innych dziewcząt w całej dolinie i chce, by się z nią inaczej obchodzić! Niechże tak będzie!
Odprowadził ją aż do samej koleby na hali. Chciałby był ją raz jeszcze przytulić do siebie, ale stało się coś dziwnego... nie śmiał się jej dotknąć i wydało mu się istnym cudem, że mu wolno kroczyć obok niej.
Na pożegnanie powiedział:
— Długo ludzie poczekają, nim będą mogli o mnie powiedzieć coś złego!

∗             ∗

W domu zastał ojca, noszącego worki zboża ze śpichrza do młyna. Sąsiedzi zwozili swe zboże do Grunlinden i tam je mielono bowiem, choćby wyschły wszystkie potoki górskie, potok grunlindeński miał zawsze poddostatkiem wody.
Dużo było tych worków. Niektóre miały średnie rozmiary, ale większość stanowiły prawdziwe olbrzymy. Kobiety stały obok nad strumieniem i wyżymały upraną bieliznę. Torbjörn zbliżył się do ojca i chwycił worek.
— Czy mam pomóc? — spytał.
— Dam sobie sam rady! — odrzekł Sämund, zarzucił zręcznie wór na plecy i poszedł raźno ku młynowi.
— Tak dużo tego! — zauważył Torbjörn, pochwycił odrazu dwa wory, oparł się o nie plecami, sięgnął przez ramiona, wparł łokcie w boki i podniósł lekko ciężar. W pół drogi spotkał ojca, wracającego po nowy wór. Stary rzucił okiem na syna, ale nie rzekł nic. Gdy Torbjörn wracał do śpichrza, spotkał ojca, dźwigającego na plecach dwa ogromne wory, dużo większe, jak te, które on zaniósł. Został więc pobity. Mijając syna ponownie, patrzył nań stary dłużej, toteż zdybali się po chwili przed samym śpichrzem.
— Był tu posłaniec z Nordhaugu! — powiedział Sämund. — Zapraszają cię na wesele w niedzielę!
Ingrid podniosła oczy od roboty i spojrzała nań prosząco. To samo uczyniła matka.
— Hm... tak? — odrzekł Torbjörn sucho i pochwycił dwa największe wory, jakie były.
— Czy pójdziesz? — spytał Sämund ponuro.
— Nie! — odrzucił niemal wesoło.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Björnstjerne Björnson i tłumacza: Franciszek Mirandola.