Przejdź do zawartości

Swaty na Rusi (Kaczkowski)/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Kaczkowski
Tytuł Swaty na Rusi
Pochodzenie Ostatni z Nieczujów
Wydawca B. M. Wolff
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia Gazety Codziennej
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.



Aby znowu pochwycić wątek téj, którą w téj chwili opowiadam, dosyć awanturniczéj historyi, muszę od owéj, przez nas przypadkowo nad francuzkimi elegantami odniesionéj wiktoryi całych dwa lat przeskoczyć. Dwa lata w życiu ludzkiém, powiadają że to jest wiele, i zapewnie... zgadzam się na to zupełnie i tę tylko dodaję z doświadczenia własnego powziętą restrykcyę, iż tak w życiu narodów, jako i indywiduów są dni takie, które daleko więcéj ważą w teraźniejszości i daleko więcéj skutków po sobie zostawiają na przyszłość, niż całe lata niekiedy; a natomiast znowu bywają takie lata, które nic nie ważąc w teraźniejszości, i na przyszłość nie pozostawią więcéj po sobie śladów, oprócz liczby swéj w kalendarzu, a w sercach ludzkich snom lekko minionym podobnego wspomnienia. Te dwa lata, które mi tutaj pominąć przyszło, były także takiego rodzaju; w Polsce pod panowaniem Stanisława Króla pozostałéj, przyniosły one tylko kilka książek nowo wydrukowanych, kilka projektów do praw, które nigdy w życiu wejść nie miały, kilka dowcipów na Czwartkowych obiadach powiedzianych, kilku kosterów i awanturników z zagranicy przybyłych i kilkanaście kobiet uwiedzionych i za błąd swój pokutujących, — u nas daleko mniéj jeszcze, bo kilka nowo urządzonych dykasteryów, kilka dróg świeżo wymurowanych, były całą tych lat nowością, — ja zaś, gdyby mi było nie przybyło dwóch jednostek do liczby lat moich, i gdyby owo cięcię, od hrabi Parysa otrzymane, nie było mi zostawiło głębokiéj kresy na czole, byłbym nawet nie wiedział, czy czas po staremu płynął i wtedy, czy stał na jedném miejscu. Dni moje przemodlone na grobie nieboszczki Zosi mojéj, albo zapełnione wspomnieniami z szczęśliwszych i weselszych lat życia mego, były tak jednostajne i tak do siebie podobne, żebym sobie nawet żadnego z nich pojedyńczo nie mógł przypomnieć, — więc i życie moje zostało zupełnie to samo, jakie było przed moją w Ziemię Ruską podróżą. Nawiedziłem tylko przez ten czas kilka razy Ołtarzowskiego, który jak Podstarości pracując około roli, naprawiał to w swéj kieszeni, co przez konkurencyę był zepsuł i wzdychając za swoją Anulką, co dzień więcéj ją zapominał... i nawiedziłem kilka miejsc świętych, których odpusty i nabożeństwa od czasu poczęcia się smutków moich, były jedyną rzeczą, która mnie pociągała. Do tego czasu byłem już we wszystkich tych miejscach, które Pan Bóg sobie czasami obierał na to, aby chwiejące się w wierze i przez nowinkarzy nagabane swe dzieci, umocnić i o swojéj przytomności na każdém miejscu upewnić: byłem na wszystkich takich miejscach w naszéj prowincyi, ba! nawet i za kordonem, bo jasna Góra i Poczajów nie zostały pominione przezemnie. Aż jakoś lato było nadeszło i zwyczajna takich pielgrzymek pora, i frasowałem się też nie mało, że na ten rok nie miałem już nigdzie w kraju nowego na moją ofiarę miejsca, ale dnia jednego dopowiedziano mi, że Kochawina, wioska w Ziemi Ruskiéj, a pod samym Żydaczowem leżąca, ma Kościołek, około którego na drzewie objawiła się była dawnemi czasy, po najeździe tatarskim, stroskanym ludziom Matka Najświętsza. Do téj Pani Niebieskiéj, królującéj z aniołami w obliczności Najwyższego Boga i Stworzyciela naszego, ja szczególne mam nabożeństwo, bo wiem to dowodnie jak skuteczném jest Jéj każde wstawienie się za nami u Pana nad Pany, — byłem też Sodalisem ku obronie czci i honoru Téj opiekującéj się nami Patronki naszéj, a niegdyś całego narodu Pani i Królowéj, — więc uradowała mnie nie pomału ta wiadomość i postanowiłem na najbliższy odpust tam jechać. A że to już się miało ku końcowi miesiąca czerwca, i Proboszcz niedawno Panu Bogu postawionego Uhereckiego Kościoła mnie upewnił, że właśnie w tych dniach się tam to nabożeństwo odbywać będzie, więc zabrawszy mojego Węgrzynka, zaraz tam pojechałem. I trafiłem szczęśliwie, bo nie tylko w sam czas, ale w wigilią wigilii już byłem na miejscu.
Niepoczesny tam Kościołek w téj Kochawinie, — stary, drewniany, kilkoma rozsochatemi drzewami ocieniony i zapewne jeszcze od czasu pierwszéj erekcyi trwający, ale że sława tego miejsca rozchodzi się bardzo daleko, a do tego jeszcze właśnie piękna posłużyła pogoda, więc się zebrało kilka tysięcy ludzi. I można tam było widzieć nie tylko Mazurów i Szlązaków, Rusinów z Pokucia i dalekiego Podola, ale nawet i Słowaków i Węgrów i Wołochów, nawet gdzieś aż z za Bukowiny; szlachty stosunkowo nie bardzo wiele tam napotkałem, ale to nie była rzecz niespodziewana, bo w ostatnich czasach z wielu innemi cnotami upadającemi, i religijność nie utrzymała się u nas w dawnym swoim wigorze, i upadając coraz bardziéj przyprowadzi nas nakoniec do tego, że chyba tylko po naszych przywarach i błędach znać nas będą po świecie.
Przyjechawszy tak wcześnie i stanąwszy u chłopa gospodą, bo karczma była podróżnymi nabita, na drugi dzień rano szedłem do świętéj spowiedzi, a oczyściwszy się z grzechów moich, przystępywałem do Stołu Pańskiego, poczém słuchałem wszystkich Mszy św. przez przyjezdnych księży odprawionych, resztę dnia poszcząc strawiłem na modlitwach i świątobliwéj rozmowie z zakonnikami i pielgrzymami. Pielgrzymów dzisiaj już nie masz na świecie, ale onych czasów bywało ich wielu, — byli to ludzie, którzy młodość swoją strawiwszy jak ludzie, potém albo w skutek jakich w tém życiu doznanych zawodów, albo już tak z powołania i natchnienia Bożego, resztę swego żywota poświęcili bogobojnym podróżom. W Kochawinie napotkałem ich kilku, a że to pomiędzy tymi ludźmi zdarzają się wilcy pod owczą skórą, więc franci i oszustowie, wdałem się tedy z nimi w bliższą rozmowę, aby ich poznać, i z tymi, którzyby we mnie podejrzenie obudzili, w tak świętym dniu dla mnie wszelkiéj bliższéj styczności uniknąć, jakoż znowu z opowiadania drugich korzystać. I udało mi się to przewybornie, bo był pomiędzy nimi jeden, który prosto szedł z Ziemi Świętéj, tego sobie wybrałem, i z nim już te kilka dni strawiłem. Był to człowiek nie więcéj jak pięćdziesięciu lat wieku, szlachcic od Białowiezkiéj puszczy, bywał za młodu na dworze Księcia Ordynata Sanguszki i sługiwał w jego milicyi; potém zaś kiedy dobra ordynackie zajechane zostały przez JW. Branickiego, Hetmana W. Koronnego, a jemu już i tak służba u pana tak rozwiązłych obyczajów i prawie waryackich napadów się uprzykrzyła, przeszedł w służbę Hetmana. Ale i tam mu jakoś niedobrze było, — nudził się, do wojskowych obowiązków nie czuł się wcale powołanym, w kompaniach siadywał jak mruk, tęsknił za puszczą swoją, do któréj się był przyzwyczaił i za Kościołkiem małym, w którym się codziennie modlił od dziecięcia aż do wyrostka, po opieką swéj matki. Z takiém usposobieniem duszy nie pozyskał on ani miłości u żołnierzy, z którymi służył, ani szacunku u swoich podwładnych, ani dobrego zachowania u starszych, — a kiedy go jego koledzy, dziadem kościelnym nazywając, bezustannie wyśmiewali, a pan Hetman wyraźnie powiedział w oczy: «Waści-by raczéj rożaniec przystał, niż szabla,» — tedy on utraciwszy już ostatecznie dosłużenia się czegoś nadzieję a w rzeczy zadowolony z takiego spraw swoich obrotu, podziękował panu za służbę i powrócił do domu. Tam matkę zastał bardzo wiekiem przygniecioną, ulubiony Kościołek w popiele, a ojca od dawna już w grobie. Były to czasy, w których po tamtéj okolicy pan Miecznik Litewski a późniejszy wojewoda Wileński, Książe Karol Radziwił z swoją bandą Albeńską grasował, — niepokoje a czasem napady, które banda ta między szlachtą czyniła, były wprawdzie tylko swawolą i burzliwych umysłów przez najburzliwszego hetmanionych zabawką, i zapewne, że wszystkie z téj zabawki dla obcych wynikające szkody suto wynagradzane były, — wszakże mieszkać w tamtéj okolicy, być szlachcicem, ale nie junakiem i nie towarzyszem téj bandy, a do tego mieć chorą matkę u siebie, nie było ani bardzo wygodnie, ani całkiem bezpiecznie. Uczynili tedy syn z matką naradę, po któréj cząstkę swoją sprzedali, grosz za nią wzięty oddali klasztorowi Panien w Wilnie, w którym matka osiadła, — syn zaś, odmówiwszy jeszcze ostatnią na gruzach spalonego Kościołka modlitwę, z kilkudziesięcioma dukatami pozostawionymi sobie na drogę, puścił się na pielgrzymkę po miejscach cudownych. Z razu pielgrzymował on tylko po kraju i zawsze na zimę powracał do Wilna, gdzie osiadając w klasztorze i tam pełniąc służby, to jako braciszek to jako organista, codziennie swą matkę nawiedzał, — ale od pięciu lat, zamknąwszy własną ręką matce swéj oczy, puszczał się i po za granicę swojéj ojczyzny. Teraz powracał ze Ziemi Świętéj, od grobu Chrystusa Pana, i szedł do Rzymu.
Bardzo mnie pociągnął do siebie ten pielgrzym, — wszystko co mówił, było tak proste i szczere, że nie mogło być nieprawdziwém. Jego mowy słuchałem z wielkiém zajęciem, bo wielka prostota i wielka mądrość była w jego każdém słowie, wielka świątobliwość i prawdziwe natchnienie w duszy; wiele rzeczy widział i znał je dobrze, ale się niczém nie chwalił; światowéj mądrości żadnéj nie miał, ale biblję nowego i stargo zakonu, wszystkie godzinki, rożańce i inne powszechne modlitwy umiał jak Pater noster. Do karczmy żadnéj nie wstępował na życiu, ze szlachtą rzadko się stykał, bo krzykliwa i do jedzenia siłuje, a on spokój lubił i od lat szesnastu mięsa nie miał w swych ustach. Bardzo mnie pociągnął do siebie ten pielgrzym.
Zaprosiłem go tedy do siebie, i po wieczornych modlitwach długo w noc rozmawialiśmy z sobą. Na drugi dzień rano do pierwszéj mszy on grał na organach, a ja do niéj służyłem, potém modliliśmy się przed cudownym obrazem, — a kiedy się kościół zaczął bardzo napełniać, a do summy jeszcze było daleko, wyszliśmy obadwa w dziedziniec i usiadłszy pod drzewem przypatrywaliśmy się różnemu ludowi i szlachcie, przybywającym na summę i rozmawialiśmy o świętych rzeczach. I różny to bardzo był tłum tych ludzi cisnących się w to miejsce, w którém w obliczu Boga tylko przymioty duszy i modlitwa czynią pomiędzy nimi różnicę. Tu kilku chłopów Rusinów w świątecznych długich opończach i czapkach baranich suną na przodzie, za nimi grono kobiet i dziewcząt, w granatowych przyjaciółkach i kaftanikach, daléj żebrak z torbami wlecze się o kulach, ówdzie szlachcic lub Podstarości, zastawiwszy wozik na drodze, przebija łokciami rum dla swéj żony i córek, daléj dwóch żydów kręcą się między tłumy z kuglami i piernikami, daléj znów chłopi, dziady, kobiety z dziećmi, szaraczkowa szlachta, mieszczanie i księża, a wszystko pomięszane z sobą, wszystko w tłumie, wrzasku i pocie czoła, pcha się, przebija, biegnie, aby zdążyć na summę i jakie takie sobie miejsce zdobyć w kościele. My siedząc na ustroniu, nawet nie bardzo możemy rozmawiać, taki gwar, krzyk i popychanie, a tu spojrzeć na drogę, to jak daleko oko zasięgnie w tę i ową stronę, pełno ludu pieszego, konnych i wozów, spieszących do tego małego kościołka. W tém wielki tuman kurzu podniósł się na drodze od Rudy, wszystko z drogi umyka, rozstępuje się, czapki zdejmuje i kłania. Pewnie Pan jakiś jedzie. I w istocie niebawem pokazało się dwóch kozaków w granatowéj barwie, którzy na dobrych koniach rzną naprzód kłusem, ile szkapy mogą wyciągnąć. Za nimi otwarta kareta, sześćma końmi zaprzężona, a na przedniéj foryś kształtnie przybrany. W karecie pan w czerwonym kontuszu, u którego guzy od brylantów i drogich kamieni, żupan na nim z białego atłasu, pas szczerozłoty; pani w leljowych aksamitach, w gronostajach i piórach. Za karetą dwóch pajuków od karmazynu i złota, — a za całą kawalkatą jeszcze dwóch kozaków na rączych koniach. Pędzą, pędzą gościńcem, co raz bliżéj i bliżéj i nareszcie zajechali przed kościół.
— Kto to? kto to? — pytają jedni.
— Pan Starosta Bachtyński, — odpowiadają drudzy.
— Pan Hrabia z Dzieduszyc, — poprawiają trzeci.
Spójrzę, — w saméj istocie. Ten sam Starosta Bachtyński, u którego przed dwóma laty byliśmy w Dzieduszycach, sam wysadził młodą i piękną żonę z karety, i podawszy jéj ramię, z wielką powagą i statecznością poprowadził do Pańskiéj świątyni. Zadziwiony tém i ciekawy, jaka to zmiana zajść mogła u tego pana, którego już miałem za zgubionego, począłem pytać różnych ludzi, ale mi nie powiedziano nic więcéj jak tylko to: że się Starosta czyli Hrabia, jak go teraz tytułowano, po raz wtóry ożenił, że wziął pannę Dzierzkównę, za którą idą wielkie pieniądze i ziemie, i że wielki dom wiedzie, gdzie wiele gości, wystawy i stateczności.
— Panie Boże! niech będzie pochwalone Twoje Imię przenajświętsze na wieki, a Twoja wola święta niech się dzieje na ziemi i w niebie! — powiedziałem sobie po cichu, a że już dzwoniono na summę, więc odprowadziłem mojego pielgrzyma do chóru, iżby swoją czystą ręką grał na chwałę Najświętszéj Panny, sam zaś przez zakrystyę przecisnąłem się przed sam ołtarz, a przecisnąłem się z łatwością, bom miał na sobie także karmazynowy kontusz i pas piękny lity, więc mi się ludzie, po staremu przed świecidłami respekt mający, snadno ustępywali. I widać, że nie tylko mnie się tak ustępywać musieli, bo kiedy wszedłem do kościoła, to co tylko było wolnego miejsca przed ołtarzem, w ławkach i za niemi, wszystko było napełnione samą szlachtą i personatami. Lud pospolity po staremu musiał Pana Boga chwalić z daleka, — ale co mnie pocieszyło i zbudowało, to to, że Starosta bardzo statecznie siedział ze swoją żoną w ławie i modlił się tak przystojnie, że gdyby nie to, że raz rzuciwszy okiem na mnie, potém jeszcze parę razy mi się przypatrywał, to byłoby go można było wziąść za najpobożniejszego ze wszystkich.
Po summie i odśpiewaniu hymnów, wszystko runęło z kościoła; jam wyszedł znów przez zakrystyę, a kiedy dochodziłem do furty, widziałem tylko jak Starosta znowu żonę sam wsadził do pojazdu, kozakowi swemu dał w gębę za to, że jakąś kobietę potrącił, — wsiadł i odjechał.
I to mnie także zbudowało, bo na co to trącać kobiety po drodze? Jest to swawola pańskim sługom zwyczajna, ale zły to pan, który jéj nie ukróca.
Tak myśląc, obróciłem się ku kościołowi, ażali nie ujrzę mojego pielgrzyma, aliści przystępuje do mnie szlachcic bardzo przystojnie ubrany i rzecze:
— Mam-li zaszczyt mówienia z Jmć Panem Nieczują?
— Tak jest, Mości Dobrodzieju.
— JW. Starosta Bachtyński zaprasza Pana Dobrodzieja dzisiaj na noc i jutro na objad do siebie, i bardzo prosi, ażebyś Pan Dobrodziéj mu nie odmawiał, — mam tu nawet wózek z sobą i mogę Waszmości ofiarować wygodne w nim miejsce.
— Bardzo sobie umiem cenić ten zaszczyt, — odpowiedziałem, — który mnie od JW. Starosty spotyka, ale trudno mi będzie jemu zadość uczynić, bo się tylko na kilka dni wybrałem, a gospodarstwo z niecierpliwością wyczekuje mego powrotu.
— Ej! cóż tam gospodarstwo! — odpowie szlachcic, — toż to Waszmości tylko jeden dzień zrobi różnicy w drodze. Dzieduszyce ztąd o trzy milki i to nie wielkie, a Starosta by bardzo był frasobliwy.
— A no, to niechże i tak będzie; pojadę, ale już swego wozu trzymać się będę, bo go tak nie mogę zostawić, a drogi to mi się łatwo dopytać.
I pożegnałem się z szlachcicem, sam zaś kazawszy prędko popaść, wyruszyłem do Dzieduszyc. Droga tam równiusieńka jakby po stole, bo to jest właśnie dolina, pomiędzy Stryjem, Świcą i Dniestrem, i gdyby nie to, że mi się podjezdek oderwał od lejcowych koni na drodze i pobiegł gdzieś do wsi, żem musiał z półtoréj godziny czekać nim go Węgrzynek znalazł i przyprowadził, to bym był za trzy godziny tam był zajechał, — ale tak, to już słońce zachodziło, kiedym w bramę zajeżdżał.
Zaraz tedy na oko znalazłem wielką w tym dworze różnicę; brama była podmurowana i świeżo obielona, a domek, w którym przedtém dwóch obdartusów siedziało, całkiem zwalony; parkan wszędzie cały i piękny, dwór i oficyny na nowo wytynkowane, dziedziniec czysty i zamieciony. W ganku, że to dzień był piękny i ciepły, siedział sam Starosta ze żoną i wiele koło niego dam innych i panów. Ledwiem co zajechał, zaraz do mnie Starosta:
— Już myślałem, że nie przyjedziesz....
— A jakżeż-bym był śmiał odmówić takiemu wezwaniu JW. Pana, które mnie tylko zaszczyt przynosi?
— No, bo jak widzę wybrałeś się w podróż na miejsce święte, a Dzieduszyce snać do takich policzyć było niepodobna.... potém zaś do gości: — Prezentuję asaństwu Jmć Pana Nieczuję, obywatela ziemi Sanockiéj, a mojego znajomego od lat.
— Jak się masz Panie Marcinie? — odezwał się w tém jakiś gruby głos z kąta.
Spojrzę, Pan Kasztelan Młocki, dziedzic owego to Żulina, do którego Błonie należało i pan wielu dóbr na Mazowszu, niegdy jeden z protektorów Konfederacyi Barskiéj, dziś jako widzę, ozdobiony dwoma orderami, Białego Orła i Św. Stanisława.
— Do nóg upadam JW. Pana, — odpowiedziałem poznawszy go, — prawdziwie nie spodziewałem się, abyś JW. Pan przez tyle lat mnie nie widząc, nawet imienia mojego nie zapomniał. — Na to Kasztelan podając mi rękę:
— Jakżeż cię mam zapomnieć, kiedy, o czém zapewne sam nie wiesz, wyratowałeś mnie z wielkiego nieszczęścia, a raczéj stałeś się przyczyną, żem w nie nie popadł.
— Jakto, JW. Panie? To być nie może.
Tu dopiéro mi opowiedział Kasztelan, że nim do niego byłem wysłany z depeszami od konfederacyi, on nabechtany przez kłamców i niesumiennych konfederacyi przyjaciół, był cale zdecydowany rozruch uczynić w Warszawie; ale kiedy ja przyjechałem i opowiedziałem mu sumiennie, jako rzecz słabo stoi, natychmiast odstąpił od swego przedsięwzięcia.
— Kto wie, coby było się stało? — dodał Kasztelan, — może bym był już dotychczas umarł gdzie na Kamczatce, albo co najmniéj, wszystkie dobra moje w Koronie utracił, i sprawiedliwie by mnie był Pan Bóg pokarał, bo to szaleństwo było.
— Dalekie to przypuszczenie JW. Panie, — odpowiedziałem, — i nie widzę ja w tém żadnéj zasługi, tylko mądrą przezorność Pana Kasztelana.
— Ale gdzież tam! elegant jesteś i komplimenta mi gadasz.
Poczém przeszliśmy do piérwszéj sali, bo się już chłodno zrobiło. Sala ta niegdyś odarta i brudna, dzisiaj by mogła za wzór czystości i mody uchodzić, że nie wspomnę już o innych pokojach, które aż lśniły od glancu i wykwintności. Tak się tu wszystko od dwóch lat odmieniło.
Kiedy się dobrze zmierzchło, dano wieczerzę. Jedzono i pito, ale pod miarę.
Po wieczerzy, że dam było dosyć i kawalerów liczba odpowiednia, pan Starosta rozkazał zagrać kapeli, i znowu za tąż samą galeryą zagrała kapela, ale jako galerya była i czysta i ozdobna, tak i kapela była przyzwoicie ubrana i grała jak przynależy. Poczęto tańce, które przy wielkiéj wesołości trwały do późna w noc, ale i te się obchodziły bez wszelkich nieprzyzwoitości i bez owych: hi! ha! hajże! hajże! Ostrowski! które mnie ongi tak w oczy raziły. Porównywałem to sobie w duszy, radowałem się tém statecznie, ale to mnie oraz naprowadziło na myśl Ostrowskiego i całą ową zgraję hultajstwa, która niegdy siedziała na procencie u pana Starosty. Rzucałem okiem na wszystkie strony, ale napróżno! ani Ostrowskiego ani jednéj z tych twarzy, które tu wtedy widziałem, dzisiaj nie było. Kiedy tak myślę o tém i właśnie mówię: jak to Panom pod każdym względem lepiéj jest na tym świecie, bo nawet i poprawa z błędów im daleko łatwiejsza, — przystępuje do mnie Starosta i rzecze:
— Powiedz prawdę panie Skarbniku, byłbyś do mnie wstąpił, czy nie, gdybym cię nie był zaprosił?
— Przyznaję otwarcie, że nie.
— Widzisz, otóż byłbyś grzech śmiertelny popełnił na samym odpuście.
— Nie idzie zatém JW. Panie, — odpowiedziałem.
— I owszem, idzie i bardzo idzie, bo przecie mamy rachunek ze sobą i to vice versa.
— Jakże to panie Hrabio? nic o tém nie wiem.
— Ale ja wiem Mosanie. Oto raz, żeś do mnie trafił natenczas, kiedy u mnie był klasztor i jako nie należący do konwentu, licho zostałeś przyjęty, — o co ty do mnie możesz mieć pretensyę; a powtóre znów ja do ciebie, żebyś mnie basarunek zapłacił za moich kozaków, którym tak skórę wytatarowałeś w karczemce.
— JW. Panie, ja z mojéj strony kwituję Pana na czysto i zaręczam, że nie byłem tak źle przyjętym, abym mógł się o to obrażać, z resztą Nieczujowie już to w naturze swéj mają, że umieją się od złego przyjęcia ochronić, — co się zaś tyczy drugiego....
— No, no, daj ci Boże zdrowie za drugie.... te bizuny bardzo na czas się dostały owemu hultajstwu, bo mnie objaśniły o ich konduicie, jakoż kiedy się przyszli do mnie uskarzyć, to im jeszcze po sto dałem od siebie i porozpędzałem na cztéry wiatry. A Ołtarzowski jakże się ma? co mówi o mnie? czy jeszcze lamentuje za panną Ostrowską?
— Ołtarzowski zdrów i z łaski Boga już się przebolał....
— A Sanoczanie cóż powiadali, kiedyście im duby smalone pletli o moim dworze....
— Sanoczanie?... wątpię nawet, ażeby wiedzieli....
— Bo widzisz nakoniec, to mnie ani łechce ani boli co księża i bura szlachta....
— Jakżeż JW. Panu zdrowie służy? — przerwałem.
— Dosyć dobrze, bardzo Waszmości dziękuję....
W tém przystąpił do nas pan Młocki i rozmowa przeszła do innéj materyi.
Na drugi dzień była wielka feta w Dzieduszycach; zjechało się mnóstwo gości i obiad był pod namiotem, przy którym grała kapela i za każdym toastem bito z moździerzów. Po obiedzie harcowano na koniach o zakład, zwycięzcom damy rozdawały nagrody z wstążek, pierścionków i innych gracików; mnie się też przytém oberwało dwadzieścia dukatów, bom się założył z Starostą, że mój podjezdek więcéj razy bez odpoczynku przez parkan przeskoczy, niż jego klacz tarantowata, która miała być turecka. Na moim podjezdku ja sam siedziałem, a na jego klaczy szlachcic jakiś z sąsiedztwa; więc szlachcic za drugim razem zaraz zaczepił i takiego dał kozła na drugą stronę, że go aż ledwie nie motykami musiano odkopywać z ziemi, ja zaś przesadziłem trzy razy. Z czego był śmiech i to nie mały, bo klacz Starosty, jak się późniéj okazało, była bez porównania lepsza od mego konia i byłby pewnie wygrał, gdyby ją był dosiadł koniuszy, ale ja z koniuszym nie chciałem iść o lepszą, — bo koniuszy; więc wsadzono szlachcica, który zucha udawał, ale łacinnik był na kulbace, zerwał konia w skoku i o mało gardła nie dał za fraszkę. Mój Węgrzynek też sobie zarobił dziesięć dukatów od Starosty, bo jechał na jego koniu do mety z kilkoma szlachty i już przy saméj mecie, kiedy miał być pominiony przez drugiego, węgierskim fortelem sobie poradził; et quidem porwał tamtego za kark i z konia go zwalił, a sam dojechał. Zakład był za nieważny uznany, ale Staroście tak się ta ambicya mego Węgrzynka podobała, że za uratowanie honoru swego konia, dał mu dziesięć dukatów. Była ztąd awanturka, bo szlachetka za obrazę mu wyrządzoną przez mego sługę, do mnie zaatutował, ale ja dowiodłem, że Mighaza de Isztvanferet jest szlachcic i jest dworzaninem u mnie, więc ma sam odpowiadać za swoje grzechy. Co widząc szlachcic, dał spokój i tém chciał nadsztukować, że Węgrzynkowi od siebie ofiarował pięć czątych. Ale Mighaza nie w ciemię bity, czątych nie przyjął i szlachcica osadził na lodzie.
Wieczór były wielkie tańce w trzech salach, które z wielką pompą trwały aż do białego dnia. Na drugi dzień chciałem jechać, ale gdzie tam, ani mi myśleć było o tém; powiadano, że to się dopiéro zaczyna. I prawdę mi powiadano, bom cały tydzień jak obszył tam wysiedział, bawiąc się wyśmienicie z wielkim statkiem i wesołością umysłu.
Po tygodniu dopiéro wyjechałem, uwiozłszy to przekonanie ze sobą, że kiedy Pan Bóg łaski swéj nie odmówi, to i z najgorszéj drogi da się jeszcze człowiekowi nawrócić i być dobrym ojcem i mężem i ozdobą Rzeczypospolitéj i pociechą Kościoła i Wiary świętéj. Jakoż tu tak się stało w istocie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Kaczkowski.