Swaty na Rusi (Kaczkowski)/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Swaty na Rusi |
Pochodzenie | Ostatni z Nieczujów |
Wydawca | B. M. Wolff |
Data wyd. | 1853 |
Druk | Drukarnia Gazety Codziennej |
Miejsce wyd. | Petersburg |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Lata po ukończeniu Konfederacyi Barskiéj i wypełnionych jéj skutkach, nie były pod żadnym względem ani wesołe, ani szczęśliwe, i nie wiem, czy to tylko mnie się tak wydawało, czy było tak w rzeczy, ale do dziś dnia mam to przekonanie, że się naówczas cały świat naokoło, w skutek jakichś nadzwyczajnych przyczyn, z samego gruntu odmieniał tak nagle, jak owe lasy zielone kiedy im piérwszy mróz liście powarzy. Wszakże bądź co bądź, to jest niezaprzeczona, że na starszą szlachtę wielka nadeszła śmiertelność, majątki szlacheckie przechodziły w nieznane ręce; dorobkiewicze i różne inne całkiem nowe imiona wyrastały jak trawki na wiosnę, kraj się coraz bardziéj cudzoziemcami napełniał, i tak jakoś wszystko smutniało, niemiało i słabło. W takich konjunkturach rzeczy publicznych, kto miał jeszcze swoje własne, domowe albo rodzinne zgryzoty, temu lepiéj przysługiwał się ten, kto mu życzył spokojnego grobu i zbawienia wiecznego, niżeli dobrego zdrowia i pomyślności. A ja właśnie byłem w tém położeniu.
Przed kilku laty bowiem pochowałem był najdroższą żonę moją i dwoje najukochańszych niemowląt, i zostałem sam, sam jeden na tym wielkim, szerokim świecie, pełnym łez i krwi niezaschniętéj, i nędzy, i domów zburzonych i wsi zapadniętych, i wielkiego sieroctwa. A serce mając miękkie i z przyrodzenia draźliwe, cierpiałem tak, żem aż cały ścierpnął jak drewno, i ani mogłem ani chciałem już szukać dla siebie ulgi ni pociechy. Zamknąłem się też w Bóbrce mojéj, jakby w jakiéj pustelni, i puściwszy wszystko na los i łaskę sług moich, żyłem życiem więcéj roślinném niż ludzkiém, a modlitwa o śmierć i połączenie się z najdroższemi mnie istotami, była codzienną treścią wszystkiéj duszy mojéj. Mało téż wiém co się gdzie działo naówczas; wszakże opowiadając mniéj więcéj wszystko, co mi moja pamięć z lat dawnych przynosi, niepowinienem omijać i tych kilku wydarzeń, które pomimo mojego smutku i zamknięcia się w samym sobie, potrafiły mnie na nowo ocucić i przynajmniéj na chwilę wciągnąć w świat żyjący i po staremu krzykliwy. Owóż jedno takie zdarzenie.
Działo się to w miesiącu sierpniu, roku już niepamiętam którego, ale w ośm lub dziesięć lat po ukończeniu wojny konfederackiéj. Był wieczór, słońce już miało zachodzić i posępno czerwoną barwą oblekało ziemię i zachodni kraniec niebiosów, na wschodzie siniała już ziemia a na szarawém niebie czerniało chmur kilka i brunatnemi grzbietami chwytało ostatnie promienie konającego już słońca. Na ziemi woń okwitłego zboża falowała z powietrzem i mieszała się z zapachami ciężkich kwiatów letnich, — roje owadów i muszek to wznosiły się, to upadały na krzewiny i trawy pod upałami słońca omdlałe, jesienne ptastwo poczęło się pokazywać na polach i przysiadało ściernie i półkopki, — wieśniacy z naładowanemi zbożem wozami powracali do zagród swoich i gwarzyli wesoło, jak zwyczajnie o żniwie, — tylko San stary, wysuszony przez lato, piskliwie szumiał po zaostrzonych kamykach i domagał się deszczu z nieba, mało dbając o to, że jak się upije i w pijaństwie rozhula, to i otawy i półkopki ze zbożem pozabiera rolnikom i zaniesie je głodnym Pomorzanom, aby łakomiąc się na nie, topili się w nieubłaganych falach jego przewoźnicy — Wisły.
Ja moim codziennym zwyczajem siedziałem pod kościołkiem, na głazie grobowym mojéj najdroższéj Zosi, i po odmówionych za jéj duszę pacierzach, głowe oparłszy na ręku, patrzałem tak prosto w świat; patrzałem i czułem moją starą boleść, i mój żal i moją tęsknotę i różne rzeczy mi się snuły przez głowę, ale nie myślałem nic, bom już był odwykł myśleć o czemkolwiek z tego świata, a nie odchodziłem z cmentarza, bom może nawet i nie wiedział w téj chwili, gdzie i dla czegom tam siedział. Tymczasem nagle coś mi zaczerniało u furtki, — spojrzę, — Węgrzynek mój. Pytam więc:
— Czego chcesz?
— Gość jakiś przyjechał.
— Mówiłem ci raz na zawsze, — ofuknę się z gniewem, — że mnie niema i niema i nigdy niema, żem wyjechał precz za morze, — rozumiesz?
Węgrzynek nic nie odpowiedział, tylko się usunął na stronę, a tuż za nim wszedł przez furtkę szlachcic jakiś, przyzwoicie ubrany, z nahajką w ręku, ale że już się na dobre szarzało, więc nie mogłem rozpoznać, który jest. Ale którykolwiek by to miał być, gdybym był mógł, byłbym się zaraz zapadł w grób, tak mi nieznośną była wtedy każda ludzka twarz, oprócz jednego Księdza Missyonarza św. Wincentego a Paulo, jedynego pocieszyciela mojego i duszy mojéj lekarza. Ale już trudno było, bo szlachcic stał tuż przedemną, i pokłoniwszy się bardzo grzecznie, odezwał się w te słowa:
— Mocno przepraszam Waszmość Dobrodzieja, że go śmiem niepokoić w jego świętéj spokojności, która mi jest wiadomą, ale są temu przyczyny, które kiedy Waszmość wysłuchasz, to ani się mnie dziwić, ani gniewać nie będziesz.
— Ja się i tak nie gniewam, — odpowiedziałem, — i to mnie nawet bardzo kontentuje.... ale przyznam się Waszmość Panu, że nie mogę sobie przypomnieć, ażebym był miał honor być kiedykolwiek mu znanym. — Tedy rzeknie on:
— Waszmość mnie może nie pamiętasz, bo to nie mało lat upłynęło od tego czasu, kiedyśmy się po raz ostatni widzieli, ale ja mam przecie nadzieję, że sobie przypomnisz. Jestem Ołtarzowski.... zdybaliśmy się niegdy w karczmie przy rozstajnéj drodze pod samym Lublinem, trzeciego roku wojny konfederackiéj.
— Ołtarzowski!.. — zawołam — a niech-że ci Bóg sekunduje! Jak się masz Pińczuku! przecie tośmy z pół roku się wałęsali za konfederacyą! a co się to biedy najadło pospołu! a co nędzy! a co przyjaźni doświadczyło od ciebie! Bardzo ci rad jestem, z duszy rad jestem, — ale powiedz-że mi, cóż znow za zły albo dobry los zapędził ciebie w te strony?
— Jakto zapędził? a wżdy ja tu mieszkam w téj Ziemi już od lat czterech. Trzymam Buków dzierżawą od JW. Bukowskiego, waszego niegdyś Podkomorzego.
— A pan Bukowski-że gdzie ?
— W Nozdrcu już mieszka od kilku lat.
— A cóż się stało z waszą fortuną? przecież to ojciec twój, jak pomnę, tęgą wieś miał w Pińszczyźnie, a nie było was tylko dwoje u niego.
— Ot! długo by to gadać, — odparł Ołtarzowski z westchnieniem, — krótko mówiąc, rodzice nas odumarli, siostra wyszła za chudego pachołka, były długi, przygnieciono nas, taj wioskę djabli wzięli.
— Pomarli rodzice? wioska poszła? odpowiedziałem szlachcicowi prawie nieprzytomnie, bom duszą cały był na owych polach, kędy uwijaliśmy się z Ołtarzowskim obadwa.
Wszakże tak rozmawiając i przystawając co chwila, szliśmy do dworu, w któréj to podróży wlokły się za nami dwa olbrzymie cienie, które jasny księżyc od nas odbijał, a za cieniami sunął powolnym krokiem Węgrzynek.
Ołtarzowski, był to szlachcic około trzydziestu lat wieku, miernego wzrostu i niesilnéj budowy, i dusza w nim nie bardzo była silna, ale za to tak piękna i czuła, że jakby magnes pociągała ku sobie, i serce tak poczciwe, że kiedy wojując pospołu, nie raz najdowaliśmy się w takich pozycyach, że i głód i nędza i niebezpieczeństwa nas niepomału trapiły, to on zawsze prawie więcéj myślał o tém, jakby mnie w czém dogodzić albo w nagłym razie sobą zasłonić, niż siebie. Rozumie się przez się, iż nie będąc papinkiem, ani znowu bojąc się tak lada czego, umiałem delikatnie odsuwać od siebie te jego grzeczności, albo przynajmniéj zawsze dobre oddawać mu za nadobne, — ale tak mnie tém swojém postępowaniem podczas wojny był do siebie przywiązał, że kiedy nas ostatecznie rozbito i ja musiałem już do domu powracać, to nie tyle mnie żal było wojny, ile rozdzielenia się z moim nieocenionym Ołtarzowskim. W téj chwili atoli, gdziem był tak nieszczęśliwy i cała dusza moja tak potargana, że mnie już życie nawet obrzydło z kretesem, nie bardzo wielką mnie i tego tak zacnego człowieka przybycie zrządziło uciechę; — miłe mi były przypomnienia z lat owych, gdzie człowiek zaledwie z pod ojcowskiéj wyrwawszy się ręki, prościuteńko szedł k’temu, aby co najmniéj zostać wielkim, historycznym człowiekiem, miłe mi były te przypomnienia — miłe, najmilsze! bo to życie wtedy było tak czyste, jako łza dziecięcia uroniona przed Bogiem, i takie piękne, jako pora kwitnienia dla każdéj krzewiny, i tak podniosłe, jako życie niektórego z bohaterów w Homerowskich pieśniach odmalowanych; — ale tą razą jeszcze milszy mi był grób mój, i żal mój, i boleść moja, bo to mnie najwięcéj przybliżało do nigdy nieodżałowanéj Zosi mojéj.