Strona:Zgon Oliwiera Becaille (Émile Zola) 042.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nieba nawet w oddali... Dusiłem się nieprzerwanie, dzwoniłem zębami z zimnego dreszczu...
Naraz — przypomniałem sobie. I groza podniosła mi włosy, odczułem przeokropną rzeczywistość, krążącą w żyłach moich od głowy do samych stóp strumieniem lodu. Opuściłoż mnie nakoniec zemdlenie letargu, który przez godzin tyle trzymał mnie w skrzepłej sztywności trupa? Tak jest!... mogłem się ruszać, przesuwałem ręce po deskach trumny. Pozostało mi przedsięwziąć próbę ostatnią: otwarłem usta i wydałem z siebie głos, przyzywając instynktownie Małgorzatę. Krzy[1] mój jednak przybrał w tem sosnowem pudle dźwięk zduszony i tępy, a taki straszny, że mnie samego przejął zgrozą. Boże mój!... Więc to prawda?... Żebym się nie wiedzieć jak rzucał i krzyczał, że żyję, głos mój nie dojdzie ludzkich uszu, pozostanę uwięzionym, przysypanym ziemią.

Tylko z największym wysiłkiem zdołałem uspokoić sam siebie i zmusić do zastanowienia. Czyż nie ma naprawdę żadnego sposobu wyjścia?... Sen mój począł wracać, mózg mój nie dość był jeszcze mocny, począłem mięszać wyimaginowaną wizyę powietrznej studni i plamki nieba u jej wylotu, z rzeczywistością grobu, w którym się dusiłem. Szeroko rozwartemi oczyma wpatrywałem się w ciemność. A możem spostrzegł gdzie istotnie otworek, rysę, kropelkę światłości?... Nic jednak oprócz ognistych iskierek nie było widać w grobowej

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Krzyk.