Strona:Zgon Oliwiera Becaille (Émile Zola) 041.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ramiona, lodowata wilgoć spływała na moją czaszkę. Zaczynałem się dusić; zdawało mi się, że skaliste sklepienie przytłacza mi już pierś, że cała góra ciąży na mnie i rozgniata me ciało. Wtem zabrzmiał okrzyk ocalenia. Od dłuższego czasu już zdawało się nam, że słyszymy w oddali głuchy huk, to też dawaliśmy się unosić nadziei, że ludzie pracują niedaleko nad przekopem. Ratunek mimo tego nie nadchodził. Aliści jeden z nas odkrył w sklepieniu tunelu studnię; pobiegliśmy tam zaraz wszyscy przypatrzeć się wentylowi, na którego szczycie widać było jasno niebieską plamkę, nie większą od dłoni. Ach! co za radość, co za szczęście na widok tej plamy błękitnej!... To było niebo!... Wspinaliśmy się na palce, by w siebie wetchnąć dopływające stamtąd powietrze, rozróżnialiśmy wyraźnie czarne punkciki, poruszające się na jej tle, zapewne sylwety robotników, zajętych urządzaniem windy, która nas miała ocalić. Szalony krzyk: — „Uratowani!“ — wydarł się z piersi wszystkich, podczas kiedy ręce wyciągały się drżące ku tej małej, zbawczej plamce bladego lazuru.
Siła tego okrzyku musiała mnie zbudzić. Gdzie byłem?... Jeszcze w tunelu zapewne... Leżałem w całej mojej długości wyciągnięty, czując z prawej i lewej strony coś twardego, co uciskało mi boki. Chciałem powstać, uderzyłem się jednak mocno w głowę. Więc głazy przywalały mnie zewsząd?... A owa plamka niebieska zniknęła... nie było nademną