Przejdź do zawartości

Strona:Zgon Oliwiera Becaille (Émile Zola) 027.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

byłem umarłym! — chciałem w niebogłosy krzyczeć, że umarłym nie jestem!
— O której godzinie zmarł? — zapytał.
— O szóstej rano — odparł Simoneau.
Wściekły bunt podniósł się we mnie w spętaniu straszliwych więzów, co pozbawiły mnie władz wszystkich. Ach! nie módz się odezwać!... nie być w stanie uczynić jednego ruchu w podobnem położeniu!...
Lekarz dodał:
— To ciężkie powietrze, jakie mamy obecnie, nie wiele jest warte... Nic bardziej nużącego niżeli pierwsze dni wiosny...
I poszedł!... z nim razem moje życie... Łzy, wołania, przekleństwa dusiły mnie, rozdzierały me gardło w konwulsyach, z którego ani jedno westchnienie nie było w stanie się wydobyć... Och! nędznik!... którego zawodowa rutyna przemieniła w maszynę, zbliżającą się do posłania zmarłych z myślą o jaknajszybszem dopełnieniu jedynie urzędowej formułki!... Człowiek ten zatem nic nie umiał!... Cała jego wiedza kłamstwem była! skoro nie potrafił jednym rzutem oka rozróżnić życia od śmierci. I poszedł!... poszedł!...
— Dobranoc, panie doktorze — żegnał go Simoneau.
Zapanowało milczenie. Lekarz skłonił się Małgorzacie, która wróciła od okna, a pani Gabin zamykała je tymczasem. Wreszcie wyszedł z pokoju, a z schodów doleciały mnie jeszcze jego kroki.