Strona:Z ziemi chełmskiej (Reymont) 058.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chwiejnych i wyznawał się przed niektórymi, że postanowił zabrać żonę z dziećmi i wywieźć się we świat szeroki, gdzie go oczy poniosą!
Nie dziwili się temu, przecież już był osaczony, jak ten dziki, szkodny zwierz, a nawet któryś z zasobniejszych chciał mu pożyczyć na drogę, pod zastaw gruntu.
— Na taką drogę wystarczy mi tego, co mam — odpowiedział cicho.
I jeszcze tego samego dnia oboje Koniuszewscy zaczęli się żegnać ze wsią i pokornie wszystkich przepraszali za złe, jakie mogli komu uczynić.
Mówili, że wyjdą w nocy, ale nikomu nie powiedzieli, dokąd się wynoszą.
Pożegnali się, i już ich nikt więcej nie widział na oczy.
Noc się zrobiła ciemna, mróz sfolżał, i niekiedy padał śnieg gęsty i pierzasty, a chwilami przeciągał wilgotnawy wiatr, jakby na odmianę. Psy tej nocy jakoś dziwnie, swarliwie naszczekiwały, i koguty piały od samego wieczora.
Naraz, o samej prawie północy, chlusnął w niebo słup ognia, i rozległy się po wsi krzyki.
Paliła się stodoła Koniuszewskich.
Ale, nim się zbiegli, a pomyśleli o ratowaniu, już cała stanęła w płomieniach.
Koniuszewskich w chałupie nie było, musieli wyjść zaraz z wieczora.
Zdumieli się jednak niezmiernie, znalazłszy chałupę wywartą naroścież, a w izbie, na stole, pokrytym białem płótnem, zastawioną wieczerzę, zupełnie jeszcze nietkniętą.