Strona:Z ziemi chełmskiej (Reymont) 020.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przynosił naszczekiwanie psów, jakieś dalekie echa turkotów, a niekiedy parskały konie. Wjechaliśmy wreszcie na szosę i, nie żałując bata, ruszyliśmy z kopyta, aby się tylko dostać do lasu, który wyrastał przed nami coraz bliżej.
Głębokie, zarośnięte krzakami rowy ciągnęły się z obu stron drogi.
Naraz w ciszy rozległ się głos rozkazujący:
— Stać!
Ktoś wyskoczył z pierwszego wozu i przypadł twarzą do drogi.
Cały szereg jakby zamarł na miejscu. Nasłuchiwałem z zapartym tchem... gdzieś, jeszcze dosyć daleko przed nami, rozlegał się ledwie dosłyszalny turkot.
— Powóz we cztery konie! Bóg wie, kto może w nim jechać! Do rowu z wozami! Niech tylko pan dziedzic zostanie i rusza wolniuśko! — padła cicha, a mocna komenda.
Zatrzeszczały krzaki, chlupnęła woda, i po chwili nie było już na szosie nikogo.
Ruszyłem stępa. Turkot był coraz bliższy. Wkrótce zamigotały latarnie i było słychać uderzanie kopyt i brzęk uprzęży, a w parę minut później przesunął się koło mnie powóz, zaprzężony w cztery konie; siedziało w nim parę osób, rozmawiających po rosyjsku, ale w ciemnościach nie mogłem rozróżnić ani jednej twarzy.
— Żandarmi, panie! Wybrali się na jakieś polowanie. Nie trzeba o tem mówić, po co się mają płoszyć! — szepnął mi ten sam głos, gdy powóz już zginął w oddaleniu.