Strona:Z jednego strumienia szesnaście nowel 269.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Złote słonko do gospody
Zaszło do snu złożyć skroń;
Mgły wilgotne wstają z wody,
Z łąk rozkoszna wstaje woń;
W wieńcu gwiazd,
W płaszczu chmur,
Cicha noc
Schodzi z gór...

Piękny obraz, ładna rycina o dreszcz mię przyprawiały. Codziennie, wracając ze szkoły, zatrzymywałem się przed wystawą obraźnika, przyglądając się z rozkoszą tym samym wiecznie sztychom i chromolitografiom.
Brzydota pod wszelką postacią była mi nienawistna, sprawiała cierpienie prawie fizyczne. Nie byłem w stanie uczyć się z książki brudnej, źle oprawionej, niedbale drukowanej. Stare, szpetne twarze działały na mnie odpychająco. Rozmawiając z brzydką służącą, starałem się nie patrzeć na nią. Gdym obdarzał żebraka, czyniłem to zawsze z przymkniętymi oczyma, rzucając pieniądz z pewnej odległości, aby nie dotknąć wypadkiem brudnej dłoni, palców czarnych, pokurczonych.
Wstrętny był mi zwłaszcza gmin żydowski. Ponieważ do szkoły wypadało iść przez Grzybów, wstawałem wcześniej i nadkładałem duży kawał drogi, aby tylko uniknąć ocierania się o czerń chałatową...
Jakąż mękę dla takiego estety stanowić musiał stosunek z Joskiem, który był brzydki i brudny, i od którego zdaleka zalatywały: cebula i pot koński!
Mimo wszystko, trzymilową przestrzeń od Warszawy do Jabłonny przebyliśmy dość szczęśliwie. Mróz był bo był, kąsał bo kąsał — ale od natłoczonej masy ciał i futer płynęły ciepłe prądy, które ostrość zimna łagodziły. Przytem, co najważniejsze, mieliśmy wiatr za sobą.