Strona:Wybór nowel (Wazow) 061.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na niwach żółte płomyki wybiegały ze snopów, wiatr je rozwiewał — a one obejmowały coraz to nowe snopy i stogi, tworząc dwie rzeki płomieniste. Cała okolica tonęła w tem świetle — pożar przeniósł się na wysoki stóg — słup ognisty wzniósł się w powietrze, a wiatr coraz silniejszy rozpryskiwał go w miliony języków.
Nagle Mładen usłyszał w pobliżu jakieś kroki — spojrzał przestraszony i zobaczył naprzeciw siebie dwie postacie; byli to z jego wsi dwaj wieśniacy, on zwinnie skoczył w krzaki, szedł dalej pochylony — był przekonany, że owi wieśniacy go nie poznali.
Uspokojony, biegł dalej i znowu przystanął, aby spojrzeć na pożar. Ten widok sprawiał mu boleść — ileż to pracy ludzkiej ginęło — w mgnieniu oka obracając w popiół dobrobyt, zdobyty przez człowieka, a żadna siła ludzka nie mogła nic uratować z tego morza płomieni.
Z pewnością ten ogień był podłożony ręką jakiegoś złoczyńcy! Mładenowi wydawał się złym znakiem dla niego. Biegł szybko, lecz złowroga łuna wszędzie mu towarzyszyła. Gdy nareszcie jakiś pagórek zakrył ją przed oczyma Mładena, lżej mu się zrobiło na sercu.
Gdy stanął na miejscu, towarzysze jego byli pogrążeni w śnie głębokim. Rzucił się na ziemię i zasnął przy nich w chwili, gdy blado-różowa jutrzenka ukazała się na cichem, ciemnem tle nieba.
Słońce zeszło, most był poprawiony, pociąg ruszył dalej, po południu stanęli w mieście, gdzie był cel ich podróży.
Nazajutrz wieczorem zawołano Mładena do przełożonego. Zdziwił się wielce, po co go wołają. Lecz zdziwienie jego zamieniło się w przestrach, zbladł, gdy wszedłszy do naczelnika, ujrzał tam ojca Canki, Miłosza.
— Czyżby mnie kto widział? — pomyślał — nie,