Strona:Wielki nieznajomy by JI Kraszewski from Tygodnik Mód i Powieści Y1871 No44 part6.png

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Cóż to panu szkodzi... bez ceremonji na chwileczkę...
— Wielcem panu wdzięczen — odezwał się Pilawski, ale kiedy już tak mnie przynaglasz... muszę być otwartym...
Surwiński mocno uszy nastawił, miał więc zostać powiernikiem tajemuiczego człowieka.
— Wchodząc choć na chwilę w towarzystwo, nie dosyć jest rzekł pan Gabryel, przynieść nazwisko swoje — należy jawnie wykazać pozycję socjalną, stanowisko zajmowane w społeczeństwie aby nie oszukiwać nikogo — otóż — szanowny panie — ja, jakkolwiek nic do tajenia nie mam, czegobym miał powody się wstydzić — z pewnych względów jednak... w téj chwili nie radbym... nie życzyłbym sobie.
— Ale, panie dobrodzieju, żywo podchwycił Surwiński, uderzając się w piersi — my to rozumiemy, my to doskonale pojmujemy, są okoliczności, są wypadki... nie ma najmniejszéj potrzeby... nikt od pana wymagać nie może i nie będzie.
Pan Gabryel się zawahał, znać było jakiś frasunek, lecz Karol naglił, nacierał, prosił — i po chwili rozmysłu, jakby powziął postanowienie jakieś heroiczne, pan Pilawski chwycił kapelusz, rękawiczki, laseczkę, pozamykał pudełka... i odwracając się rzekł:
— Służę panu!
— Surwiński od dawna nie był tak szczęśliwym, tryumfującym... on więc — jemu danem było wprowadzić tę dostojną osobę, w któréj twarzy tak widocznie napiętnowane było znakomite pochodzenie — na łono tutejszego towarzystwa...
W pokoju pana Aksakowicza byli już niemal wszyscy zebrani, a kieliszki powoli krążyły, rozdawano karty do wista, — rozmowa o deszczu i mgle nader szła ożywioną, gdy w progu ukazał się przodem Surwiński, wprost przerzynający się ku gospodarzowi, z niewidzianém zuchwalstwem, a za nim szykowna i piękna postać pana Pilawskiego, na którą oczy się wszystkich zwróciły. Nikt go jeszcze mówiącym nie słyszał — ciekawość była pobudzoną do najwyższego stopnia, bo choć domysły szanownego pana Karola zdawały się niedorzecznemi, oddawano sprawiedliwość dystyngnowanéj powierzchowności pana Gabryela... Każdy wszakże pragnął posłyszeć go, ocenić wykształcenie i z mowy a obejścia, wyciągnąć domysł jakiś o stanie i pochodzeniu przybysza... W chwili gdy został zaprezentowanym gospodarzowi i wszystkim potém przytomnym, obstąpiono go kołem, śledzono oczami... każdy zdawał się spieszyć by zrobić pretekst jakiś zawiązania z nim rozmowy. Przypadł jednak ten szczęśliwy los gospodarzowi... który jak był człek zacny, tak w pisaniu i kunsztowném prowadzeniu rozmów nie zbyt biegły.
Prosty sługa boży, więcéj czynił niż mówił — i na stylizację wysilać się nie lubił. Chrząknął więc popatrzał w jasną twarz przybyłego i odezwał się:
— Ależ się nam deszcz dał we znaki! No! co prażył to prażył.
— Prawda! uśmiechając się rzekł gość:
— Pozwoli pan kieliszeczek wina? wytrawne! nie zaszkodzi! dodał Aksakowicz.
Gabryel się skłonił. Wszyscy słuchali — ale nie było czego słuchać.
— Pan dobrodziéj z królestwa? począł gospodarz.
— Tak jest..
— I ja także, z Płockiego... Ukłonili się sobie...
— A! niechże go licho weźmie, na stronie rzekł hr. Żelazowski, żeby też nie umieć rozmowy zawiązać i nic nie dobyć z człowieka..