Strona:Wielki nieznajomy by JI Kraszewski from Tygodnik Mód i Powieści Y1871 No41 part7.png

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mimo pozostałéj na nim wilgoci, osób coraz więcéj, chodził i pan Karol, którego dobrzy znajomi mimo jego wieku zwali Karolkiem — za co się nie gniewał, odmłodzało go to i pochlebiło mu. Ten i ów zaczepił przechodzącego, ale wszyscy doświadczyli iż nie był usposobionym do rozmowy jak zwykle... zbywał ich krótko. Absorbowała go zagadka, uchylał się nawet od obcowania z najlepszemi znajomemi, ażeby w ciszy i skupieniu ducha, przedsięwziąć środki właściwe ku odkopaniu tajemnicy. Niewykończonéj produkcji niechciał okazywać szerszym kołom.
Wszyscy uważali iż był nie swój — przypisano to działaniu żelaza z wapnem, rozpuszczonych w wodzie Krynickiéj. Gaz też węglowy, węglany czy węglisty nie ma reputacji przyczyniającego się do rozweselenia — owszem ma przytępiać władze wszelkie.
Około — pół do jedenastéj, gdy już wszyscy pijący wodę, mieli czas dokończyć absorbcji i porozchodzili się do kąpieli — słońce łaskawsze niż zwykle bywa w Krynicy, zaczęło się z po za obłoków gnanych wiatrem pokazywać. Można było, korzystając z pięknéj pory wyjść na przechadzkę, a że barometr Dr. Zieleniewskiego znacznie się podniósł — już się na wet zaczynały tworzyć projekta dalszych wycieczek, gdy ciekawość powszechna, podrażniona przez pana Pila czy Piławskiego (którego nazwisko jeszcze nie było znanem powszechnie) na nowo rozbudzoną została powozem, pocztowemi końmi zajeżdżającym pod Różę, z paczkami, pakunkami, pudełkami... tłomokami i dwiema paniami, które wysiadły — spytały o mieszkanie, a znalazłszy na pierwszem piętrze trzy pokoje bardzo słone, po krótkiéj chwili wahania — zajęły je i rozkładać w nich poczęły. Gospodarz, ażeby wiedzieć czego się trzymać, chociaż tłomoki znowu były wielce obiecujące (nużby uchowaj Boże w tytule uchybił?) wysłał zaraz dziewczynę z książką meldunkową, piórem i atramentem. Po krótkiéj chwili panna powróciła i na karcie wyczytano: Zuzanna Domska z córką Elwirą z Berlina. Służąca syllabizując schodziła powoli z księgą, a gospodarz i cała kupka ciekawych rzuciła się wnet na pastwę. Wszyscy nosy powtykali jak najbliżéj papieru i wszyscy je popodnosili wkrótce, z wyrazem uczucia doznanego zawodu. Powtarzano — Domska! Domska z Berlina! Cóż to jest z Berlina? To chyba z Wielkiéj polski?
W rubryce oznaczającéj stan przybyłych, był tylko posuwisty sztrych pióra, jakby obrażonego natrętną indagacją, znaczący tyle co protestacja przeciwko nieprawemu dochodzeniu i wtrącaniu się w szczegóły tyczące społecznego stanowiska — chorych!! Domyślano się tedy różnie. Pani Domska z córką Elwirą i tylu pudełkami nie mogła być kim innym, tylko bogatą dziedziczką dóbr w Wielkiéj polsce... A że mąż jéj zajmował zapewne stanowisko wysokie przy dworze, że zasiadał w izbie parów, więc i owa pani Domska jechała nie z Poznania, ale z Berlina. Rzecz była dla ludzi myślących jasna jak słońce. Nawykli do wyrazistości niecierpliwili się tym lakonizmem — pani Domskiéj z Berlina!!
Nazwisko brzmiące ładnie nic samo z siebie nie mówiło. Rodzina w herbarzach była nieznana, lecz ileż podobnych zasiada teraz po izbach panów i parów, i nosi tytuły świeżo nabyte? Osoby pijące kawę na dole, a wstrzymane chwilę w pochodzie bardzo przebaczoną ciekawością — popatrzały na znoszone tłomoki... czytały nieznacznie polepione na pudełkach kartki i powoli się porozchodziły... Jedna panna więcéj przybyła młodzieży.
Doświadczenie uczy, iż u wód kto się chce o kim