Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rały się skrzydła motyle o rozkosznych barwach, aby znowu przymykać się upragnionym zmierzchem w tajemnych pieszczotach, wśród niewyraźnych szeptów serdecznych, wśród szmerów wodnych i powietrznych przestworzy, zapadających w płowe mgły, w ciepłe rosy, w szafirowy mrok...
Młodzieniec zawsze budził się pierwszy i z radosnem dziwieniem, z ciekawym zachwytem przyglądał się kobiecie spoczywającej jak biały posąg lub smukła brzoza rzucona burzą obok niego w szmaragdowe zacienie szałasu pokrytego sianem. Przez niewidzialne szparki poszycia przekradały się złote źrenice słońca i całowały białe, toczone ręce, zarzucone pod głowę, chłodne a wstrząsające w dotknięciu jak pioruny niecące pożary. Liliowe półkule piersi wymykały się z pod wyciętego giezła niby chmurki wiosenne zaróżowione zorzą. Wznosiły się i opadały one miarowym ruchem jak dwie bliźnie fale ucichłego morza, jak stulone pąki tajemniczych kwiatów zwrotnikowych, symbolów wszechchłonącego zapomnienia, kołyszące się na jeziorach przedwiecznych świątyń...
Ryła piękniejszą, niż przypuszczał, niż zdradzały to niezgrabne i brutalne szaty, niż obiecywały rysy twarzy, — miłe lecz nie tak wytworne i posągowe jak ciało... Była dlań nie-