Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/366

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Chryple rechotało, nikło nieledwie w ogólnym tumulcie oszalałe szczękanie »poddużnych« dzwonków i janczarów uprzęży. Koła furczały jak piły tartaku, tnące powietrze. Wóz jęczał i postękiwał na wybojach. Obłok kurzawy rwał się i pozostawał daleko w tyle. Jeno wielki, czarny, roztrzęsiony cień biegł narówni z unoszonym pojazdem w blaskach słońca po bladej wstędze drogi. Z budy tarantasu wyglądali wtedy wesoło Wiktor i kędzierzawy eser.
— Śmigaj, chłopcze! Nie pożałujesz!
Wlatywali tak na każdą górę, bo tak każe sybirski obyczaj, i spadali tak z każdej góry, bo... lekko.
Nieraz na zakręcie tylne koła wyfruwały poza krawędź siwej przepaści; nieraz z przerażeniem spostrzegali tuż przed wyciągniętymi pyskami koni urwisty brzeg i błękitną toń rozlanego pod górą jeziora. Lecz nim zdołali krzyknąć, już zuchwały woźnica, oparłszy na hołoblach nogi i wygiąwszy się w tył łukiem na koźle, osaczał rozhukane rumaki.
— A co? Gieneralska jazda?! Takeśmy tu na Syberyi wszędzie jeździli, zanim przeszła ta przeklęta kobyła żelazna... A wy pewnie na nią się śpieszycie?
— Na nią. Albo co?
— A bo to, że, jeżeli chcecie miasto omi-