Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzu — duszy wschodu słońca i jego konania w zachodzie i tej w płomiennym szale południa i wijącej się w ciężkich snach nocy...
I silniej jeszcze przywarł do ręki Rogosza.
Ten zasię mu jej nie odjął.
— Mocą, która nad życiem i śmiercią zawładła, odkupię mą zbrodnię — szeptał, śmiał się, płakał Nieczuja.
A z pustych jam oczu, wydziurawionych w fotografii, którą po śmierci Jej otrzymał, wykwitły gorące, wyczekujące blaski: spełzł napis potępienia, a gorącą tęczą rozłuniło mu się w oczach:
— Stań się!

***

Z większą jeszcze zaciekłością, aniżeli poprzedniego dnia, szturmował nieprzyjaciel nędzną fortecę Ponikły — przesunął się teraz na boczne wzgórza.
Baszta i półkola, strasznie już poharatanego dawniejszego muru, przylegającego do baszty, stanowiła ostatnią obronę bohaterów, broniących do ostatniego tchu zamczyska.
Pierwszy zaciekły atak nieprzyjacielski został wśród ciężkich strat z obydwóch stron odparty.
Chwila wytchnienia.
Ponikło obrzucił całą pozycyę bystrem, niespokojnem spojrzeniem.
Jak długo tu się utrzymać zdoła? Na pomoc przestał już liczyć — został zupełnie odcięty od swej dywizyi — tam straszne walki toczyć się musiały, albo już rozegrane zostały — nie słyszał wprawdzie huku armat, ale wywnioskował z tego, że dostał się widocznie w ten fatalny obręb atmosfery, w którym powietrze na przestrzeni kilku mil głuchnie.
Gdyby się dostać na przeciwległe wzgórze, gdzie wczoraj Rogosz zdobył część nieprzyjacielskiej bateryi, tamby z pew-