Strona:Stanisław Przybyszewski - Poezye prozą.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Posmutniał. Nie wiedział czemu, ale tak naraz przykro mu się zrobiło, Przeszło mu chmurą przez głowę, jaki on biedny, jak ciężko — będzie musiał pracować. Ale dla niej! o tak!
— Widziałeś coś równie pięknego? pytała zachwycona swoim skarbem...
— Nie zdejmuj go przez cały wieczór.
Wziął mechanicznie pierścienie do rąk.
— Nie, nie, ametysty przynoszą nieszczęście przed rozstaniem...
Wieczór zapadł, ściemniło się. Powietrze w pokoju było miękkie, jak barwy nieba o zmroku, łagodne, jak jasny jedwab’ jej włosów, jak błogie przeczucie bezimiennego szczęścia, które spłynąć na nich miało.



Szedł ulicą. Było parno, głowa ciężyła mu. Był też jakiś smutny i niespokojny...
Dlaczego właściwie było jej mówić, że dopiero za miesiąc się połączą. Toż nie potrzeba było więcej nad trzy dni...
Ale nie, chwilę szczęścia trzeba było odkładać. Musiał skupić wszystkie siły swojej tęsknoty, musiał ból od-