Strona:Rozbitki (Józef Bliziński) 065.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przyjeżdżam na miejsce... furman powiada: to tu!... Pustkowie... okropna dzika ustroń... wysiadam, patrzę.. Maurycy przekrada się przez gęstwinę... chciałem na niego zawołać, ale coś mi stanęło w gardle... nie mogłem.
Szambelanicowa (z kanapy, tonem wyrzutu) Ah! panie Dzieńdzierzyński.
Dzieńdzierzyński. No, nie mogłem.. (wstając) w tem po chwili... rrrym! jak wypali z pistoletu..
Szambelanic. Kto?
Dzieńdzierzyński. No, Strasz... tuż, mnie pod nosem... nawet, nie wiem czy imaginacja, ale przysiągłbym, że jedno ziarnko trafiło mnie tu gdzieś w klapę od surduta (szuka).
Szambelanic. Cóż sąsiad gadasz? śrótem strzelali z pistoletów? (oglądając się) Ta nie wraca.
Dzieńdzierzyński. Comment?... a prawda! no, to musiało mi się zdawać.
Szambelanic (niecierpliwie) Ale cóż dalej? (Łechcińska przynosi mu kapelusz i laskę)
Dzieńdzierzyński. Natychmiast, już nie oglądając się wskoczyłem na bryczkę i przyleciałem pędem wiatru... po pomoc...
Szambelanic (rozgniewany) Samemu nic nie zrobiwszy!... a to winszuję sąsiadowi zimnej krwi.
Dzieńdzierzyński Mnie? zimnej krwi!... a wiecie państwo, to sławne! czyż szambelan nie widzisz, że się cały trzęsę.
Szambelanic. Ale tym sposobem, to nawet sąsiad nie jesteś pewny, co się stało?
Dzieńdzierzyński. Padł, padł... to jest fakt. (Maurycy wchodzi głębią i zatrzymuje się we drzwiach.)
Szambelanicowa (z płaczem) Mój syn?
Dzieńdzierzyński (płacząc) Mój zięć, tak. Szambelanie, na Boga, śpiesz! (tuląc Polę) moja biedna córko!

SCENA X.
Poprzedzający, Maurycy.

Szambelanic (który chciał wyjść) A to co? (wstrzymuje śmiech oglądając się na Dzieńdzierzyńskiego) Cóż ten twój papka tu nagadał?
Maurycy (pocałowawszy ojca w ramię, zbliża się do Dzieńdzierzyńskiego) Nieskończenie wdzięczny panu jestem za to, żeś mnie zrobił nieboszczykiem, bo miałem sposobność przekonać się, że byłbym żałowanym, gdyby na prawdę... (całuje w rękę Polę).
Dzieńdzierzyński (osłupiały) Comment! ty żyjesz?
Maurycy. Mówisz pan takim tonem, jakby cię to nie cieszyło (całuje go).
Dzieńdzierzyński (machinalnie) Jak się masz!
Pola (z wyrzutem do ojca) Ah! papko, jakże można było mnie tak zatrwożyć.
Maurycy (idzie do matki siedzącej na kanapie i całuje je w rękę) Witam mamę.
Szambelanicowa (całując go w głowę) Nie mogę przyjść do siebie (do Dzieńdzierzyńskiego) Przyznam się, że żartować sobie w ten sposób z uczuć rodzicielskich, nie godzi się.
Dzieńdzierzyński. Ale pani szambelanowo dobrodziejko, ja temu nic