Strona:Rozbitki (Józef Bliziński) 050.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a moja pani niech mi pozwoli, jako zadatek należności, która wkrótce ma być spłaconą...
Gabrjela. Przepraszam, widzisz pan, żem jeszcze nie ubrana, (n. s. wychodząc na lewo) Jakżem okropnie ukaraną.
Strasz. Bodaj to być kuzynkiem! ma się prerogatywy zaprzeczane temu, który za chwilę będzie legalnym posiadaczem tylu wdzięków (n. s.) utarłem mu nosa (głośno) cóż pan mówisz na to? jużci pozwól, że mógłbym mieć słuszną pretensję (dobywa cygarnicę).
Władysław (do siebie) Kocham ją i aniołem stróżem jej będę. (wychodzi na prawo).

SCENA XII.
Strasz (później) Zuzia.

Strasz (sam, rzuca się na kanapę) Niegrzeczny... nawet się nie odezwał i wyszedł sobie bez ceremonji... ale poczekajcie wszyscy! wezmę ja was w takie kluby, że mnie poczujecie. Hołota! świecące pruchno, w mojem własnem mieszkaniu będą mi robić impertynencje!... (po chwili) Zanadto pozwoliłem sobie przy tem śniadaniu, ale należało pożegnać kawalerskie życie... no, niby tak koniecznie żegnać, to nie, bo nie głupim się ograniczać... Walerce dam dymisję chyba wtenczas, gdy mi się przeje.. (p. c.) co mnie ta kobieta kosztuje!... ale mi nie żal, bo wszyscy zazdroszczą. Większy kłopot miałém z odmówieniem jej temu jenerałowi, niż z pozyskaniem żony arystokratki... tu sami do mnie leźli. (Zuzia przechodzi z lewej strony ku prawej, niosąc zawinięcie w serwecie) Zuziu, chodźno tu...
Zuzia. Nie mam czasu.
Strasz (tupiąc nogą) Co to jest: nie mam czasu!... jestem twój pan, rozumiesz... chodź tu zaraz!
Zuzia. Niosę bieliznę panom. A co pan chce odemnie?
Strasz. Chcę ci popatrzeć w oczy.
Zuzia. Można zdaleka.
Strasz. Kiedy stąd nie widzę... nawet dotychczas nie wiem, jakie masz: czarne czy niebieskie?
Zuzia (śmiejąc się) Bure... (wchodzi Kotwicz) Ah! (wybiega na prawo).

SCENA XIII.
Strasz, Kotwicz.

Kotwicz (n. s ) Spłoszyłem ich. (zbliża się z miną dyplomatyczną).
Strasz. A! pan hrabia... cóż tam! (p. c. pociągając go na kanapę) Siadaj stary łobuzie.
Kotwicz. Cicho! (ogląda się).
Strasz. Mój drogi, nie bądź faryzeuszem.
Kotwicz. Ale bo ty czasem jesteś zanadto sobie sans façons.
Strasz Eh? (uderza go mocno po udzie) bądź jakim jesteś... czego się to oblekać w baranią skórę... każdy powinien mieć odwagę swoich przekonań... Ty innym jesteś ze mną w cztery oczy, a za innego chcesz uchodzić przy ludziach... Gdy cię karmię i poję u francuza, albo gdy się włóczymy całemi nocami po knajpach, jestem twojem bożyszczem.
Kotwicz. Cicho!
Strasz. Ha, ha, ha! znałem podobnego świętoszka, który lubił dobrze żyć, a nie miał za co.
Kotwicz. Podobno zanadto dziś piłeś. (chce wstać).