sobie jak mógł pognieciony krawat i kołnierzyk.
Znać było z ruchów jego i fizyonomii, że był bardzo zirytowany.
— Tylko żadnych fochów! — wrzasnął znowu Joubert — żadnych pogróżek głuchych! — Ja jestem ojcem i panem! trzeba mi być posłusznym!... Będziesz posłusznym?...
— Będę... będę... — odpowiedział synek pośpiesznie z obawy, aby się znowu na wybuch ojca nie narazić.
— No to dobrze... — Idź poczekaj na mnie w sali jadalnej. — Ja tam zaraz przyjdę...
Leopold nie dał sobie dwa razy tego powtarzać i wyszedł czemprędzej.
∗
∗ ∗ |
W jaki tydzień po owej małej sprzeczce familijnej, jakiej byliśmy świadkami, Placyd Joubert, pomimo znacznych sum, wydanych na agentów, wysłanych na poszukiwania w różne strony, nie mógł natrafić na żaden ślad Joanny-Maryi.
Notaryusz z Algieru, napisał do notaryusza z ulicy Condé, ażeby mu przypomnieć, że czas upływa, że nie można pozwolić na przepuszczeniu ter-