Strona:PL Waleria Marrené-Walka 276.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O to mi nie chodzi, wyrzekł z gniewem,
— A o cóż więc? spytał Ziemba, nie rozumiejąc niby.
Pan Salicki był wściekły; spokojność Placyda, który mówił mu te wszystkie szczegóły, była dla niego niepojętą. Miał mu tak wiele do wyrzucenia, że nie wiedział od czego zacząć; a przecież on przyznawał się do tego kupna tak otwarcie dawał mu wszystkie szczegóły interesu, jak gdyby nie rozumiał, jak bardzo wykroczył tym sposobem przeciw niemu. Wprawdzie żadną umową nie było zastrzeżono, że on na swoją rękę działać nie ma prawa, fakt ten dawał się tak nieprawdopodobny, że nie pomyślano o nim nigdy.
— I zkądże, spytał, wziąłeś pan kapitał na to kupno? komu posługiwałeś przeciw mnie?
Placyd Ziemba wyprostował się.
— Kupiłem Rawin dla siebie, odparł.
Pan Heliodor uśmiechnął się szyderczo.
— Rozumiem, wyrzekł, tak samo jak Zaciszną; tylko powiedz mi pan za czyje pieniądze?
— Za moje własne.
— Za swoje? powtórzył Salicki, czy wygrałeś pan wielki los? czy znalazł się niespodzianie jaki wujaszek z Ameryki?
— Proszę pana, odparł pokornie półdrwiąco Placyd mniejsza o to, zkąd biorą się pieniądze, byle były; pan wiesz dobrze, iż o pochodzenie ich nikt nie pyta.
Były to bardzo zwyczajne słowa, a jednak słysząc je pan Heliodor, zmieszał się mimowolnie.
— Więc, wyrzekł, pan jesteś nowo-nabywcą Rawina, na seryo i zupełnie.
Placyd skłonił się.
— Na seryo i zupełnie, do usług pana.
— Ale postawa i ton jego zadawały kłamstwo tym pokornym wyrazom.