Strona:PL Waleria Marrené-Walka 261.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cie na kartę tego serca i nie chciała od razu wyrzec się nadziei.
— Nie mów pan tego, jeszcze zawołała: posłuchaj mnie, spójrz w przyszłość, czem ona będzie? czem byćby mogła zemną?
Lucyan zatrzymał ją wymownym ruchem.
— Dość pani, wyrzekł poważnie: winieniem ci wdzięcznoś za to co czujesz i uczynić pragniesz, cierpię nad bolem jaki ci zadać muszę. Może umiałbym cię ocenić, jak na to zasługujesz, ale miłość twoja przychodzi dla mnie późno i daremnie. Ja kocham już pani, jestem kochany.
Ale słowa te, jakkolwiek łagodne, podraźniły ją gwałtownie; daremnie przygotowała się na wszystko, postanowiła wszystko wytrzymać: były rzeczy, które przechodziły jej siły.
— Ha! zawołała: więc to ona, Jadwiga! więc to dla niej odrzucasz pan przyszłość, jaką ci ofiaruję?
Lucyan cofnął się, w tych słowach i głosie było coś kontrastującego z tem, czem Oktawia przedstawiała mu się dotąd: złe namiętności jej wychodziły na jaw, okazywały mu się niespodzianie.
— Nie wiem pani, odparł z wolna, coby się stało, gdyby serce moje było wolne, ono także jest dumne bardzo.
— To za nadto, pochwyciła panna Salicka, powiedz pan otwarcie, że nie kochałbyś mnie nigdy.
— Na cóż się przyda mówić o tem co być nie może? tego co byćby mogło nikt odgadnąć nie zdoła, tego co jest nikt nie odmieni.
Ale łagodne wyrazy nie znajdowały przystępu do jej wzburzonej myśli; fałszywe położenie, w jakiem się postawiła w obec niego wyznaniem swojem, upakarzało ją śmiertelnie: nie miała odwagi przyjąć go. Ona nie wątpiła nigdy o zwycięztwie; nie wierzyła, by znalazł się człowiek