Strona:PL Waleria Marrené-Walka 046.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przelotne, że nikt nie zważał na nie, i zresztą cóż kogo obchodzić mogły skryte uczucia tak nieznaczącej figury jak pan Placyd Ziemba? Teraz wszedłszy chyłkiem do salonu, Ziemba usadowił się w najdalszym jego kącie i ztamtąd, niby cały zajęty przeglądaniem jakiegoś albumu, nie stracił ani jednego ruchu, ani słowa obecnych. Pan Heliodor odpowiedział na głęboki ukłon jego, protekcyonalnem kiwnięciem głowy; snadź jednak wieści przyniesione przez Ziembę, nie budziły w nim szczególnego zajęcia, czy też musiał te zajęcia pokrywać, bo nie przerwał wcale rozpoczętej rozmowy.
Pan Placyd też nie spieszył ich objawić i zajmował wśród zebranego towarzystwa tak mało miejsca, że obecność jego nieprzeszkadzająca wcale ogólnej zabawie, wkrótce zapomnianą została.
Dopiero gdy wszyscy zebrali się przy kolacyi, Ziemba wręczył jednemu z grona sprawunek uczyniony w Warszawie. Była to rzecz niezmiernie małej wagi, przecież skierowała na niego przez chwilę uwagę obecnych.
— Pan wracasz z Warszawy? spytano jednogłośnie.
Pan Ziemba odpowiedział twierdząco.
— I cóż tam słychać? rzucił ktoś nawiasem.
Pytanie to jednak Ziemba pochwycił skwapliwie, tak skwapliwie, iż możno go było posądzić, że pragnął go wywołać i umyślnie sprawunek oddał tak widocznie.
— Słyszałem wiele rzeczy, wyrzekł tylko, zwyczajem swoim nie podnosząc oczu z filiżanki stojącej przed nim: jedne są smutne, drugie wesołe.
Brzmienie głosu jego było stłumione, podobne do szeptu, a jednak tak wyraźne, że najmniejsze słówko jego trafiało do celu. Słowa te widocznie zaciekawiły obecnych; nastała chwila ogólnej ciszy, wszystkie oczy zwróciły się na Ziembę, który zdawał się nie spostrzegać tego wcale, i mówił dalej nie zdejmując oczu z filiżanki, absorbującej całą jego uwagę.