Strona:PL Waleria Marrené-Nemezys 249.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ło bardzo wiele zarzucić, ale matka Gustawa nie była w stanie tego uczynić i powtarzała tylko:
— Cóż ja teraz pocznę?
Zrozumiałem w końcu do czego zmierzała.
— Nie troszcz się pani o syna, wyrzekłem. Mieszkanie moje było bliższém i poręczniejszém dla chorego; złożyliśmy go tam tymczasem.
Spojrzenie jéj rozjaśniło się trochę.
— Ależ ja go zobaczyć mogę? zawołała.
— Naturalnie, nie dzisiaj jednak. Stan jego wymaga nadzwyczajnego spokoju; sam widok pani mógłby wzruszyć go nadto.
Po raz piérwszy myśl straszniejsza od rzeczywistości przeszła jéj przez głowę, i ta kobiéta pokazała mi się matką.
— Ale mój syn żyje? zawołała rozpacznie, podnosząc się z miejsca i ściskając w swoich kościstych dłoniach moję rękę.
— Żyje, odparłem, mogę to pani zaprzysiądz.
— I żyć będzie? dodała, wlepiając okrągłe oczy w twarz moję.
— Mam nadzieję.
Usiadła napowrót i śpuściła głowę, płacząc prawdziwie. Była złamana tą katastrofą, któréj nic przewidziéć nie dozwalało w ich cichém, skromném, pracowitém życiu. Ale to trwało krótko; smutek jéj nawet zaprawiony był gniewem.