Strona:PL Waleria Marrené-Nemezys 244.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Więc on jest w pracowni pana? wyrzekła, wyciągając do mnie rękę z nieopisanym wyrazem.
— Tak jest, odparłem. Teraz zawiadomić muszę jego matkę.
— Idź pan, idź, powiedziała zamyślona, i powracaj do mnie. Ale, dodała pocichu, ona nienawidziéć mnie będzie.
Więc Gustaw pochłaniał myśl jéj całą tak dalece, że nie miała już oczów ni współczucia dla innego nieszczęścia.
Wyszedłem od niéj zgnębiony, a przecież ostatniego słowa jéj serca nie wiedziałem jeszcze.
Zacząłem rozpamiętywać swoje położenie. Jak zawsze, było ono bez wyjścia; ale teraz dopiéro stało się prawdziwie nieznośném. Wiłem się wśród myśli i uczuć, jak męczennik na łożu Prokrusta, nie mogąc już podołać ciężarowi bytu. A przecież ja sam wplotłem się w to koło tortur, przyjmując obowiązek czuwania nad rannym, pielęgnowania tego drogiego jéj życia. W téj chwili obowiązek ten wydawał mi się nad siły.
Pogrążony w tych myślach, szedłem ku Pańskiéj ulicy. Wczoraj jeszcze stąpałem po tych samych miejscach w towarzystwie Gustawa; z łatwością poznałem dworek w którym mieszkał i zatrzymałem się przy drzwiach. Jakkolwiek matka jego od piérwszego wejrzenia wydała mi się zimną i samolubną,