Strona:PL Waleria Marrené-Nemezys 112.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rodniczych. Więc około dziesiątéj wybrałem się do niego, spodziéwając się, z powodu święta, zastać go w domu.
Nie omyliłem się. Mieszkał na Pańskiéj ulicy, w jednym z tych pokrzywionych, wpadłych w ziemię dworków, których okna zdają się zniżać do stóp przechodniów. Zajmował wraz z matką facyatkę o trzech oknach, do któréj wskazano mi prowadzące wązkie i strome wschody. Daléj omylić się nie mogłem: jedne tylko drzwi prowadziły do biédnego mieszkania i drzwi te nawet były niedomknięte.
Na wschodach jeszcze doszła uszów moich żywa rozmowa; widocznie rozmawiał z matką, bo słyszałem naprzemian jego poważną mowę i ostry głos staréj kobiéty.
— Czy nie wytchniesz trochę? czy nie wyjdziesz dzisiaj? pytała.
Słowa te wyrażały troskliwość, a jednak ton jakim wymówione były, odejmował im całą słodycz; ton ten był opryskliwym prawie.
— Nie, moja matko, nie mam czasu, odparł Gustaw łagodnie.
— Jesteś blady, mizerny, od jakiegoś czasu nie szanujesz się; gotóweś zachorować jeszcze. Doprawdy, tegoby tylko brakowało.
Widocznie, mówiąc to, miała na myśli nie zdrowie syna, ale egoistyczną trwogę o wszystkie trudy,