Strona:PL Waleria Marrené-Mąż Leonory 188.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie straciłem ani jednego słowa z długiej, zawiłej przemowy, którą miał wprowadzający sprawę. Wypowiedział on ją jednotonnie rytmicznym głosem, ale ta kaskada suchych wyrazów wpadała w ucho moje równym szumem, próżno siliłem się ją zrozumieć. Wsparty o sądową kratę, wpatrywałem się osłupiałym wzrokiem nie w twarze sędziów, ale w przeciwległe okna. Za tą salą, której atmosfera ciężka, urzędowa, przesiąkła formułami, dusiła piersi, był ogród zielony, słońce igrało tam na liściach drzew, kwiaty otwierały wonne kielichy, a w chwilach ciszy dochodził nawet świergot ptaków. Był to obraz swobody i szczęścia, a od niego oddzielała mnie tylko krata, stół z krucyfiksem zasłany zielonem suknem i te twarze ludzkie nieporuszone żadnym ludzkim wyrazem, martwe, obojętne, nieporuszone jak litera prawa.
Skończył się wywód sprawy; głos zabrał mój obrońca; mówił zapewne bardzo pięknie, wymownie, dokazywał może cudów krasomówstwa, nie byłem w stanie ocenić tego. Za oknem był ptak tak wesoły, co tak swobodnie przeskakiwał z gałęzi na gałąź, i przelatując koło szyb zdawał się mądremi oczami rzucać w nie pogardliwe spojrzenie, on co był wolny i co miał skrzydła.
Napróżno zadając sobie gwałt moralny, usiłowałem zwrócić uwagę na to, co działo się w koło mnie; okresy, artykuły prawne, zwroty mowy, któremi naszpikowana bywa wymowa sądowa, stanowiły tak rażącą sprzeczność z uczuciami wrzącemi w piersi mojej, że przymus ten był próżnym. Myśli wymyka-