Strona:PL Waleria Marrené-Jerzy i Fragment 094.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gania swego ciężaru do końca i skierowałem się powolnie do Zalipnej. Było już późno, jednak światło przymglone błyskało jeszcze w oknie Stasi. Niepokój pociągnął mnie tam gwałtem prawie. Ujrzałem ją przez szparę w firance: była sama. W białej nocnej szacie siedziała nieruchoma; wspierając twarz na zaciśniętych konwulsyjnie rękach, łzy zatrzymała się na jej twarzy marmurowo białej i nie płynęły więcej; w oczach była ponura, osłupiała rozpacz. Patrzyłem na to, ja sprawca złego, ja com mógł jednem słowem zamienić te łzy w łzy szczęścia, i nie wymówiłem słowa tego, nie dałem znaku obecności swojej, ale chwiejącym się krokiem poszedłem do mieszkania.
Doktór czekał tu na mnie. Widocznie jego przenikliwe oko odgadło serdeczny dramat rozgrywający się między nami; ale z taktem człowieka serca i myśli nie dał mi tego uczuć. Byłem już zupełnie panem siebie; uczucie spełnionej ofiary wróciło mi jakąś względną spokojność; byłem gotów do cierpień bez szemrania.
Doktór, widząc mnie wchodzącego, powstał od stolika, na którym pisał i rzekł z cicha:
— Lucyan kilka razy chciał pana widzieć.
— Czy śpi teraz? spytałem.
— Zasnął trochę, gorączka wzmogła się niepokojem, bo panna Stanisława jest trochę cierpiącą i nie mogła przyjść do niego.
Drzwi Lucyana były uchylone. Skierowałem się ku nim, chcąc zająć zwykłe miejsce przy jego łóżku, ale zatrzymał mnie doktór.
— Niech pan odpocznie dzisiaj, rzekł półgłosem; czuwałeś już tyle nocy, jesteś strasznie zmieniony i blady. Ja cię zastąpię.
Wstrząsnąłem głową i ścisnąłem mu rękę w milczeniu. Miałem w tej chwili jakby pragnienie cierpienia; ono jedno odkupywało we własnych oczach moich złe uczy-