Strona:PL Waleria Marrené-January tom I 187.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ciał ją szelest zbliżających się kroków. Wśród panującej ciszy, szelest ten doszedł ją zdaleka. Zrazu nie zwróciła na to uwagi; rozmaite ścieżki krzyżowały się wkoło niej, droga należała do wszystkich: zapewnie jaki żniwiarz szedł na swoje pole, lub przechodzień dążył do celu swojej wędrówki. Kroki jednak były lekkie, pewne, nie miały nic wspólnego z ociężałym zwykle chodem wieśniaków, kierowały się wprost ku niej i zatrzymały snadź nagle, bo szelest ustał, a na gorącym piasku zarysował się cień jakiś.
Podniosła oczy, tknięta niepojętym przeczuciem. Stał przed nią January.
Dumny, namiętny, z okiem pałającem i przyciętą wargą spoglądał na nią czas jakiś.
Helena nie poruszyła się z miejsca, jak ptak, ogarniony wężowem spojrzeniem, tylko serce jej uderzało gwałtownie, myśli zmącone wirowały, a przed oczyma biegały ogniste plamy.
Nie zapytała się, jakim sposobem ścigał ją aż tutaj? jak odkrył to chwilowe schronienie? — on też nie tłumaczył się, nie usprawiedliwiał i zaczął mówić tak, jakby znalazł ją pod cieniem werendy, lub w ciszy jej salonu.
— Nie skończyliśmy wczorajszej rozmowy, a pani wiesz dobrze, iż tak dłużej być nie może.
Słowa te, jak cała postać jego, były z pozoru spokojne, ale dźwięk głosu, zadawał oczywisty kłam podobnemu. Głos gwałtowny, urywany, wydobywał się z piersi ściśnionej, wychodził syczący przez zaciśnięte wargi, i zdradzał wewnętrzne wzburzenie, nad którem panował tylko wysileniem woli.
Nie znajdowała słów odpowiedzi, patrzała na niego przerażona i zachwycona razem.