Strona:PL Waleria Marrené-January tom I 164.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Usta jej poruszyły się bez dźwięku; odgadł raczej, niż usłyszał, że tak być musi.
Postąpił krok naprzód, jakby chciał bronić dobra, które już za własne uważał.
— Sądzisz, że ja na to przystanę?
Odzyskał panowanie nad sobą. Chwila zdumienia i bezwładności minęła; był to znowu ten nieubłagany szermierz życia, nie cofający się nigdy.
Chciała oddalić się, nie słuchać go, uciec, gdzieby jej nie dochodził ten głos i ten wzrok, wywierający na nią tak nieograniczoną władzę. Ale on nie dopuścił tego.
— Zostań pani — wyrzekł tylko — posłuchaj mnie; lękać się mnie nie możesz; wiesz dobrze, iż nie zatrzymam cię tu gwałtem, iż nie będę chciał wydrzeć ci nawet chwili rozmowy.
Została jak przykuta.
Wówczas January stał się wymownym, jak umiał nim być w chwilach stanowczych; mówił, że nie gwałcił jej serca, nie błagał o miłość, że zrodziła się ona w nim i w niej zarówno siłą konieczności, siłą powinowactw moralnych. Że ją jedną zdolny był kochać takiem zupełnem uczuciem i ona jego jednego. Że podobne uczucie jest to najczystszy, najrzadszy, najkosztowniejszy klejnot życia; że nie mieli prawa odrzucać go dobrowolnie. Że byłoby to rodzajem samobójstwa, popełnionego na najwyższych pierwiastkach ich istoty, że samobójstwo podobne, nikomu nie przyniosłoby pożytku, byłoby grzechem, zbrodnią nawet. On nie chciał wyproszonej miłości, nie chciał jałmużny serca — miał prawo żądać dobrowolnego daru życia, jak własne życie oddawał.
Mógł mówić długo; słuchała go, jak więzień słucha o wiośnie; skazany na śmierć — o życiu. Pomiędzy tem wszystkiem a nią, stało niepodobieństwo. Te wszystkie kwiaty