Strona:PL Waleria Marrené-January tom I 103.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Kusiciel coś pana bardzo obchodzi. Ostrzegam, że to napróżno.
— Gdybym był na jego miejscu, to zaręczenie nie zraziłoby mnie bynajmniej.
— Czemu?
— Jestem ze szkoły sceptyków; wątpię o wszystkich i o wszystkiem.
— Tylko nie o sobie.
— Dobre wyobrażenie o sobie jest elementarną zasadą polityki...
— Zarozumialców — dorzuciła szybko.
— Zgoda na zarozumialców, jeżeli tylko potrafi pani oznaczyć linię graniczną, dzielącą zarozumienie od tej pewności siebie, będącej, jak twierdzą, znamieniem wyższości. Co do mnie, przyznaję z pokorą, nie mogłem odnaleźć jej nigdy.
— Jakto? nie wynalazłeś pan jeszcze tak prostej rzeczy? Wiadomo, że linię demarkacyjną, o której pan mówisz, stanowi powodzenie.
— Masz pani słuszność — wyrzekł — muszę przyznać, że znasz pani grę życia.
Spojrzała mu w oczy. Wzrok jej był poważny, choć usta uśmiechały się, może z nawyknienia, może z innej jakiej przyczyny. Uśmiech ten zdawał się mówić: Czemżebym była, gdybym jej nie znała.
Ale nie zformułował się on wyraźniejszem słowem. Oktawia wiedziała, iż milczenie bywa także potęgą i że szalony jedynie pokazuje jawnie grę swoją.
I znowu słychać było dźwięki muzyki, głuszące szmery rozmów, wznoszące się zewsząd.
— Doprawdy — zaczęła znowu Oktawia — ciekawość mnie bierze, kto jest ten uprzywilejowany?