Strona:PL Waleria Marrené-January tom I 066.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

podnosiły strojne głowy, pachło kapryfolium i akacya, — werenda była pusta. To wprawiło go w najgorszy humor.
Ignaś zaczął czytać.
Zły humor Januarego nie mógł utaić się długo, — musiał spaść na kogoś i naturalnie spadł na nieszczęśliwego autora, poddającego dzieło swoje jego krytyce.
Zaledwie wysłuchawszy wstępu, dał znaki niecierpliwości.
— Zmiłuj się! ależ to bawełna; nic, tylko bawełna! — zawołał January.
— Bawełna! — powtórzył Ignaś, przerażony tem technicznem wyrażeniem, będącem w ustach Januarego ostatniem słowem krytyki.
— Ma się rozumieć, czysta bawełna. Widzisz, mówię ci, co myślę, ostrzegałem cię przecież, że jestem surowym w podobnych materyach.
— Wiem, January; ty napisałbyś to tysiąc razy lepiej — wyrzekł smutno biedny chłopiec.
— Głupstwo! Nie napisałbym tego wcale, bo najprzód, to nie temat do rozprawy.
W tej chwili drzwi prowadzące na werendę otworzyły się.
— No! czytaj dalej, czytaj — wyrzekł January — zobaczymy.
Ignaś czytał, jednak, przyznać trzeba, werwa jego i pewność siebie upadły od razu. Zapewne rozprawa ta nie miała najmniejszej wartości, skoro on ją podciągnął pod ten wyraz bawełna, który w jego języku oznaczał zbiór próżnych frazesów, bez siły i znaczenia; pisał ją przecież z przekonaniem, z zamiłowaniem przedmiotu i był pewnym aż do tej chwili, że utwór jego nie był bez wartości.
Tymczasem, w głębi ogrodu, drzwi otwarły się wpra-