Strona:PL Waleria Marrené-January tom I 053.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wszystkie pióra skrzypiały coraz szybciej, a żadna para oczu nie podnosiła się na niego; on zaś coraz bardziej przerażony swoją śmiałością, stał już nie jako suplikant, ale jako delikwent.
Dopiero po pewnej chwili, gdy intruz miał czas przejąć się ważnością ludzi, do których się zbliżał, jeden z piszących, nie zmieniając postawy, odzywał się przez zęby.
— Przepraszam... proszę o chwilkę cierpliwości... jestem nadzwyczajnie zajęty.
Słowa te dodawały otuchy suplikantowi, uszczęśliwionemu, że zaczynał istnieć dla tych ludzi. Jeśli był śmiałej natury, jeśli przyjęcie rękopisu, który przed niejakim czasem, naprzykład przed trzema miesiącami, zostawił w redakcyi, nie stanowiło dla niego kwestyi życia i śmierci, to oglądał się, szukając krzesła, — ale ponieważ wszystkie krzesła były zajęte przez ruchomości (ludzi), lub nieruchomości (pliki papierów), śmiałość ta zwykle kończyła się na zamiarze.
Po niejakim czasie, ten grzeczny śmiertelnik, który raczył go prosić o cierpliwość, posuwał o tyle swoją łaskawość, że podnosił głowę i — o szczęście! — spoglądał na interesanta. A chociaż nie przemawiał, wzrok jego równał się zapytaniu:
— Co waćpan sobie życzysz? lub też: czego chcesz od nas?
W takim razie interesant przypominał, że przed pewnym czasem, naprzykład przed trzema miesiącami zostawił tutaj rękopism, że zgłaszał się po niego kilka razy, że zawsze kazano mu przyjść za parę tygodni, gdyż nadzwyczajne zajęcia redakcyi nie pozwoliły jej dotąd przepatrzeć tej pracy.
— Aa! rękopism — powtarzał dobrotliwie współpracownik, którego wdzięczne serce autorskie już protektorem nazywało — zaraz zapytam redaktora.