Strona:PL Waleria Marrené-January tom I 034.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

białoróżowe rączki, pełne rozkosznych dołeczków i fałdów, targała je z okrzykami radości, stanowiącemi dźwięki bez słów wyraźnych. Dziewczynka nie miała południowego typu, tak widnego w twarzy matki i brata, — przeciwnie — jasne włosy, jasne błękitne oczy czyniły z niej przy tych czarnych głowach i aksamitnych źrenicach, przypominających obrazy zrodzone pod innem niebem, istotę różną, chociaż równie piękną.
Te dwoje dzieci i ta młoda matka, tak wyłącznie zajęte sobą, iż reszta świata zdawała się dla nich nie istnieć, był to jeden z tych, pospolitych wprawdzie, ale pięknych widoków, na których oko każde z przyjemnością zatrzymać się musi.
January był wrażliwy na piękno; obraz ten, przypadkiem ujrzany z okna, uderzył go; zaczął przypatrywać mu się z zajęciem, a był tak blizko, iż każda linia rysowała się dla niego wyraźnie, każdy dźwięk dochodził niezmącony.
Liście akacyi tworzyły przed nim przezroczystą i ruchomą zasłonę, pozwalającą mu swobodnie spoglądać w ogród, samemu nie będąc widzianym. Patrzał ciągle, słuchał cichych gwarów dziecinnych i głośnych pocałunków, których odgłos dochodził do niego.
O czem myślał?... pytania tego nie zadał mu nikt, ale gdy wreszcie cienie wieczoru zapadać zaczęły i młoda kobieta zeszła z werendy w głąb mieszkania, on dopiero wówczas powstał ze swego miejsca przy oknie, i obejrzał się ze zdziwieniem, jak człowiek senny.
Noc nadchodziła, a on od obiadu nie napisał nic, nie zrobił nic. Była to rzecz nie do darowania. Zapalił lampę, usiadł na zwykłem miejscu, umoczył pióro, ale robota mu nie szła. Powstał znowu i wielkiemi krokami zaczął przechadzać się po pokoju. Wreszcie zbliżył się do okna. Drzwi