Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 111.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ja nie mogłem przecież pozwolić!... — wybuchnął wreszcie chłopiec.
Więcej nie mógł wymówić, słowa konały mu na ustach, powtórzyć ich nie był w stanie. O więcej też Ignaś nie pytał. Patrzał na Lucyana sztywnym wzrokiem.
— Fatalność! Fatalność! — szepnął tylko.
— I z kimże ty się bijesz? — spytał po długiej chwili, wracając z krainy wspomnień, marzeń, czy abstrakcyi, do rzeczywistego życia.
Lucyan zrobił ruch obojętny. Nazwisko przeciwnika nie znaczyło dla niego nic.
— A czy umiesz się bić przynajmniej? — pytał dalej Ignaś.
Wzruszył ramionami z najżywszą obojętnością, jakby w tym pojedynku nie miał rzucać życia na hazardy losu.
— Alboż ja wiem! — odparł niecierpliwie — uczyłem się fechtować i strzelać tak, jak drudzy, dla zabawki.
— Dla zabawki? — powtórzył Ignaś z trwogą — dla zabawki tylko?
— Zginę lub nie, mniejsza o to; — mówił gorączkowo Lucyan — alboż pan sądzisz, że mi chodzi o życie?
W słowach tych znać było oddźwięk rozpaczy; problemat własnego losu niknął w jego umyśle, wobec stokroć bardziej palącego problematu, który targał mu piersi i torturował umysł.
Oddźwięk ten uderzył Ignacego i dał mu przeczuć wiele bardzo. Przez chwilę wahał się, którą strunę potrącić w tym rozstrojonym duchu, by obudzić łagodniejsze uczucia.
— A matka twoja! — zawołał wreszcie — czyż jej nie kochasz?... czy nie powinieneś żyć dla niej? Czy sądzisz, że mało cierpiała?
— Moja matka! — okrzyk ten wydobył się z piersi