Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 108.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

I skinąwszy na kilku obecnych, wyszedł mierzonym krokiem z restauracyi.
Lucyanowi równie pilno było ztąd uciec; paliły go zarzewiem ściany, które były świadkami tej całej sceny; paliły go oczy ludzkie, zwrócone na niego paliły nadewszystko myśli własne.
Lękał się każdego słowa, by w niem nie usłyszeć śmiertelnej obelgi, — każdego spojrzenia, by w niem nie dostrzedz urągania.
Miotała nim wściekłość jakaś; drżał na całem ciele, pod działaniem moralnej męczarni, jakby pod wpływem fizycznego bólu. Byłby dał życie w tej chwili, aby módz upaść na pierś matczyną i zapłakać bez tej myśli, która odtąd miała towarzyszyć mu zawsze we śnie i na jawie, zawsze i wszędzie. Ale oczy jego były suche.
Kierował się machinalnie ku hotelowi swemu. Nie był jeszcze zdolen zastanowić się, obrachować, myśleć; wszystko w nim było uczuciem i bólem; zdawało mu się, że istność jego rozprzęgła się na tysiące fibrów, a każdy fibr drgał i cierpiał osobno.
Twarze ludzkie migały mu przed oczyma, jak widziadła snów gorączkowych. Szelesty i głosy krzyżowały się wkoło niego, nie budząc żadnego echa; odcięty był od zewnętrznego świata nieprzebitą ścianą nieszczęścia.
Nie zważał, że od restauracyi ktoś szedł za nim krok w krok i parę razy próbował przemówić; aż wreszcie, kiedy zatrzymał się przed drzwiami swego mieszkania, ujrzał przed sobą w półcieniu kurytarza postać Konrada. Człowiek ten występował przeciw Karolowi, ale był także świadkiem obelgi; to też widok jego sprawił Lucyanowi takie wrażenie, jak niespodziane dotknięcie świeżej rany. I jakby zbie-