Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 107.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Przeciwnik stał w miejscu; pierś podnosiła mu się i opadała gwałtownie; oparł się oburącz na poręczy krzesła, gotów zasłonić się niem przeciw każdemu i wszystkim stawić czoło.
Obecni rzucili się pomiędzy zapaśników.
— Kto to jest?
— Co to za jeden?
— Co to znaczy?
Słowa te krzyżowały się wkoło.
Wśród fali krwi, która szumiała mu w uszach, Lucyan je usłyszał. Wydobył bilet wizytowy i rzucił go na stół.
— Ja nie cofam słów moich! — zawołał głosem, w którym drżały wyraźnie echa burz, jakie nim miotały. — Nie wiem kto pan jesteś, ale powtarzam i powtarzać nie przestanę, że kłamiesz, spotwarzając kobietę, której nie znasz. Musisz mi pan zdać rachunek ze słów swoich, i pan, i każdy, ktoby je śmiał powtórzyć; oto moje nazwisko, oto mój adres.
Pochwycono bilet. Konrad pierwszy rzucił nań okiem.
— Jej syn! — zawołał.
— Jej syn! — powtarzano ciszej.
Ten młody człowiek, którego przed chwilą miano za szaleńca, nagle zaczął budzić sympatyę. Śmiałe wystąpienie, młodość, szlachetna duma, a nadewszystko straszny dramat, rozgrywający się w jego życiu, jednały mu ogólne współczucie.
Karol przez ten czas zdołał zapanować nad sobą. Co się z nim działo, tego nikt odgadnąć nie mógł. Był bardzo blady, a ręka machinalnie gładziła ciemną brodę.
Z kolei dał swój bilet Lucyanowi.
— Przyślę panu moich przyjaciół! — wyrzekł urzędownie.