Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 105.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Lucyan czuł, że mu krew zchodziła z twarzy; z wargą przyciętą do krwi, z zaciśniętemi rękoma, niby pochylony nad dziennikiem, którego kolumny wirowały mu w oczach wpośród mgły krwawej, słuchał, słuchał ciągle, chociaż każde słowo wbijało mu w piersi ogniste pociski.
Czyż on dobrze usłyszał? Czyż to mogło być prawdą? Czyż w ten sposób mówiono o jego matce, o jego świętej matce?
Śmiano się. Bo i dla czego się nie śmiać? fakt, chociaż stary, przecież był zabawny.
Konrad zmarszczył brwi, gniewać się nie mógł; ale nie lubił, by w ten sposób mówiono o Januarym.
Ciekawy interlokutor nie poprzestał na tem.
— I cóż dalej? Cóż dalej? — pytał.
— Dalej! prawdziwie, dalej nic! historya na tem się kończy — mówił drwiąco Karol. — Możesz być spokojny; nie było o to żadnej walki, godnej pióra, choćby jakiego feljetonowego Homera. Bah! nie było nawet pojedynku, ani pojedynkowego śniadania, pomiędzy rycerzami tej łatwej piękności. Mąż, może kontent w duszy, że się pozbył kłopotu, zemścił się w sposób dobrze obmyślany: nowożytnemu Parysowi do żony dodał dzieci, a podobno na końcu zbankrutował i rozpił się. Prawdziwie mieszczańska historya. Czegóż chcesz więcej?
Konrad, który przez czas tej tyrady, wypowiedzianej pogardliwym tonem, niecierpliwie targał wąsy, odezwał się z kolei:
— Zapominasz Karolu najważniejszej rzeczy... epilogu.
— Przepraszam; nie wiedziałem, że jest jaki epilog.
— Epilog zwyczajny. January ożenił się z kobietą, którą rozwiódł, i stał się prawdziwym ojcem dla jej dzieci.