Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 097.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dzisiejszego pokolenia? mów im o uczciwości, o cnocie, obyczaju: dla nich to przesąd tylko.
Mówiąc to, obcierała oczy, nie samym gniewem błyszczące, i spoglądała na Lucyana z wyraźnym wyrzutem.
— Władysław nie potrzebuje tego, aby mu przypominano podobne rzeczy! — zawołał młody człowiek, zmieszany, nie wiedzieć czemu, wzrokiem starej kobiety.
— Co pan wiesz o tem?
— Znałem go, i gotów byłbym przysiądz za niego.
— To mi rękojmia! — mruknęła przez zęby, przywiedziona do ostateczności.
Stanął jak wryty, oblany purpurowym rumieńcem; ta kobieta, która kochała go niegdyś, rzuciła mu te słowa wprost w oczy. Dawniej byłby zaprotestował z całą namiętnością niepokalanego sumienia.
Teraz nie śmiał tego uczynić; słowa te uderzyły go, jak grom. Spotykał tu wyraźny objaw tej niechęci, tego lekceważenia, które dom ich dotykało.
— Ale powód? Powód?
Były chwile wewnętrznéj męki, wśród których radby był sam w sobie wynaleźć grzech jaki, za który spadałyby na niego te gromy.
Daremnie! Sumienie jego było czyste, jak kryształ, i nietylko nie miało na sobie skazy żadnej, lecz nawet nie było zdolnem pojąć skazy. Szlachetna, wysoko wyrobiona natura oburzała się na każdy wątpliwy uczynek.
Tymczasem zapytywał samego siebie: czy nie popełnił bezwiednie zbrodni jakiej? Nieprzyjazna atmosfera, którą czuł się otoczony, tutaj stawała się duszącą.
— Pani! — zawołał tylko z głębokim wyrzutem w głosie — ja nie zasłużyłem...
— A ja czy zasłużyłam na to, by opuścił mnie w ten