Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 043.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pewne kto nadchodzi, bo wyrywając się z rąk brata, pędem strzały pobiegła ku domowi.
Tymczasem z pomiędzy bzów i jaśminów kwitnących wynurzył się młody człowiek o smukłej postawie, szafirowych oczach, ciemnych jedwabistych wąsikach. Czy miał głos tenorowy, trudno było orzec z góry, to pewna tylko, że gdy powitawszy Lucyana, obejrzał się wkoło i przemówił, głos jego miał dźwięczne, sympatyczne brzmienie.
— Zdawało mi się — wyrzekł — że widziałem pannę Anielę...
Lucyan wskazał mu jej jasną suknię, przesuwającą się wśród ciemnych bluszczów werendy.
— Czyż miałem nieszczęście — zawołał — niepodobać się pannie Anieli? Czy mogłem ją mimowolnie obrazić?
— Śni ci się, Władziu! — zawołał Lucyan.
— Więc dla czegoż ona uciekła! bo wyraźnie uciekła przedemną.
Zatrzymał się, tak przerażony tem przypuszczeniem, że Lucyan parsknął mu w oczy śmiechem.
— I czegóż się śmiejesz? — zapytał nowo przybyły.
— Cóż chcesz? śmieje się z ciebie i z Anielki. A otóż i ona powraca; wiedziałem, że nie uciekła na długo; trzeba było przecież włosy przygładzić, suknię poprawić.
Rzeczywiście Anielka wracała; twarzyczka jej różowa była rozpromienioną, oczy błyszczały, jak dwie gwiazdy, a na ustach był tak śliczny uśmiech, że Władysław, zamiast ją witać, stanął zachwycony.
— Widzisz! — szepnął Lucyan, nachylając się ku niemu — ona gniewa się za to, że nie przyszedłeś wczoraj; postanowiła cię ukarać; ale jej samej sprzykrzyła się pokuta, i otóż jest.