Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 018.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Fakt ten nie miał w sobie nic dziwnego; często bardzo pan Tytus pracował, lub naradzał się nad interesami w swoim pokoju, do którego wstęp był wówczas dla dzieci wzbroniony. Nie trwało to jednak nigdy dnia całego, a zato w wolnych godzinach, w salonie, w ogrodzie, przy stole zwykle ojciec je pieścił, huśtał, rzucał w górę i bawił się z nimi.
Teraz Lucyan nie widywał go zupełnie. Raz, czy dwa tylko przesunął się przez salon; ale wyraz jego twarzy był tak surowy, że dziecko cofnęło się instynktownie.
Serduszko jego było ciężkie. Dla tego pieszczonego dziecka, otoczonego dotąd ciągłą troskliwością, opuszczenie w jakiem się znajdował, było nieznośnem; od wyjazdu matki nikt go nie pocałował; zbierało mu się na płacz; po dziecinnej wyobraźni snuły się jakieś mary przerażające; zdawało mu się, że tylko gorący uścisk rodzicielski rozproszyć je zdoła; i stanął przy drzwiach pokoju ojca, próbując się do niego dostać.
Drzwi były zamknięte. Ale dziecko było w zamiarze swoim uparte; usiadło w kąciku i czekało cierpliwie; — wszakże drzwi te kiedyś otworzyć się musiały.
Poza niemi słyszał chwilami stąpanie i ciężki oddech, podobny czasem do westchnienia.
Chwile wlokły się długie, powolne; nieraz Lucyan postępował ku drzwiom i kołatał do nich dziecinną rączką, — nikt na to nie uważał.
Wreszcie zdarzyła się oczekiwana sposobność; było to właśnie o szarej godzinie; służący niósł ojcu herbatę. Lucyan niepostrzeżony wsunął się także za nim i skrył poza zwieszoną portyerę. Nie wiedział sam, czego się lękał: czy Jana lokaja, który go tyle razy tutaj nie dopuścił; czy tego pokoju, pełnego cieni; czy własnego hazardownego kroku? Z pewnością jednak nie lękał się ojca.