Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 014.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

był rzucić się na nią i dusić, by wydrzeć gwałtem tajemnice żony.
— Puść mnie pan! — zawołała przestraszona. — Ja nic nie wiem!
Te słowa podżegły jego wściekłość.
— Wszyscy — zawołał — sprzysięgli się przeciwko mnie! Jestem wspólnym nieprzyjacielem, przeciw któremu wszystko wolno; jestem zwierzyną, na którą wszystko czyha. Mąż oszukany, to rzecz taka śmieszna! I czemuż się pani nie śmiejesz teraz? czyniłaś to przecież tyle razy; nie przyszłaś tu po co innego!
— Puść mnie pan! — krzyknęła Oktawia, — łamiesz mi palce!
Krzyk ten oprzytomnił go nieco; zawstydzony, wypuścił jej ręce, odstąpił nawet parę kroków, jakby lękał się samego siebie i pokuszeń niepohamowanego gniewu.
Zdawał się przetworzonym. Pod działaniem wielkiego wzburzenia, występowały na jaw pierwiastki, jemu samemu nieznane. Oczy błyszczały, jakby oczy drapieżnego zwierza, a pospolite rysy, pod uderzeniem nieszczęścia, nabierały charakteru, jak glina posągu pod dotknięciem mistrza.
Teraz, ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma, spoglądał na Oktawię, na której palcach widne były jeszcze ślady jego dotknięcia, jakby nie mógł oderwać oczu od tej kobiety, dzierżącej, jak sądził, tajemnicę jego żony.
— Pani nie wiesz, gdzie ona jest? — mówił dalej przez zaciśnięte zęby, — jak ten młody człowiek nie wiedział, gdzie jest jej uwodziciel; nie umawialiście się, a daliście jedną odpowiedź. Cóż znaczę ja! moje nieszczęście! moje cierpienia!... To może odebrać przytomność!
Słowa te zwracał więcej do samego siebie, niż do niej, przecież zastanowiły ją. Świadczyły, że rozumiał dokładnie