Strona:PL Waleria Marrené-Józwa Szymczak 41.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gdzie miały usłane gniazdo, zaklekotały donośnie, jakby na trwogę i rozumiejąc niebezpieczeństw, porwały się do lotu, opuszczając swoją siedzibę.
Ludzie spali, a jeśli kto czuwał jeszcze we dworze, to widocznie nie miał okien zwróconych ku gumnom, bo płomień ogarniał coraz większą przestrzeń i powoli stawał się niezwalczonym.
Jóźwa cofał się przed nim pomału. Przyjemne ciepło zmieniło się w nieznośne gorąco., które zmuszało go ustępować coraz dalej przed wzmagającym się kręgiem płomienistego światła, uciekał jak ptak nocny, kryjący się w obec jasności.
Aż wreszcie kiedy tajemniczy, złowrogi szept ognia stał się groźnym poświstem, kiedy przyłączył się do niego trzask walących się krokwi, kiedy wiatr roznosił zapalone snopy, które na kształt złotych ptaków latały po powietrzu, a gdzie padły roznosiły zniszczenie, ktoś przypadkiem zobaczył pożar i krzyknął: „gore,“ ludzie zbiegać się zaczęli z krzykiem, trwogą, lamentem, jak zwykle bywa w podobnych razach.
Na rozległej przestrzeni było teraz tak widno, iż według utartego wyrażenia, można było szpilki zbierać po ziemi. To też Jóźwa widział wyraźnie, jak zbiegli się naprzód dworscy, a dalej wieś cała. Był tu i rządca z dziedzicem. Ratunek był niemożliwy, już bliższe budynki, stajnie, obory ogarniały płomienie.
Jóźwa był teraz daleko. Zrazu cofał się przed gorącem, potem cofał się przed ludźmi. Ogarnął go dziwny przestrach ludzkiego wzroku. Podobnym byl do dziecka, które spełniwszy psotę jakąś, kryje się przed okiem starszych. Zdawało mu się, że każden na jego obliczu wyczyta to, co uczynił, a zapytany nie byłby się wypierał.
Ale nie pytał go nikt, bo on chromiąc, upadając, czołgając się czasem, szedł coraz dalej od ognistego kręgu, który zgromadzał ciekawych. Nie zważał co stało na