Strona:PL Waleria Marrené-Józwa Szymczak 37.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Aha! — szepnął sam do siebie — trza prosić o deski.
Teraz już wiedział po co idzie, ale noga zmordowana odmawiała mu posłuszeństwa, a każde stąpnięcie było dla niego taką męką, że zaledwie mógł się posuwać zgięty we dwoje, opierając się z całych sił na kiju.
Teraz gdyby go zapytali, czemu szuka rządcy, miał odpowiedź gotową, mógł ją każdemu powierzyć, był przekonany, że mu nie odmówią. Rządca był człowiekiem ludzkim, a gdyby nim nie był nawet, toć są położenia, które muszą litość obudzić i w najgorszym.
Być może, iż Jóźwa nie rozumował w ten sposób. On tylko czuł, że w obec ogromu nieszczęścia, jakie go dotykało, żądał tak mało, tak niezmiernie mało od tych bogatych i szczęśliwych, iż nie pojmował, by nie uczyniono zadość jego żądaniu.
I znowu zjawił się przy dworze, znowu ujął za klamkę i stanął we drzwiach oświeconej sieni.
Ale teraz cierpliwość pana Pawła była wyczerpaną.
Widząc znowu tego człowieka, którego już po dwakroć odprawił daremnie, którego kazał wyprowadzić za bramę, a który wybladły, zgarbiony, z włosem rozwianym zbliżał się po raz trzeci, — wpadł w gniew wielki i nie zadając żadnych pytań, nie czekając tłumaczeń, wziął go za kark zanim Jóźwa spostrzegł, co zamierzał.
Jóźwa był to chłop silny i w każdym innym razie byłby się oparł napaści, a przynajmniej nie pozwolił się krzywdzić. Ale teraz tak był osłabiony, że zmódz go nie było trudno. I zanim się obejrzał leżał daleko na folwarcznym dziedzińcu, o parę kroków od tej czarnej piramidy, co wznosiła się nad nim niby olbrzym potworny, w kałuży, której jakby na urągowisko odbijały się gwiazdy niebieskie i srebrno-krwawy sierp miesiąca, zawieszony nad borami.
Przez chwilę Jóźwa leżał w kałuży oszołomiony u-