Strona:PL Waleria Marrené-Józwa Szymczak 34.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

On głodny, widział tu tylko dwoje sytych, on nędzny, dwoje opływających w dostatki, on w rozpaczy, dwoje szczęśliwych. Nie wiedział nic o ich dobrych chęciach, bo tu zresztą dobre chęci były niewystarczające, tu trzeba było natychmiastowego czynu. I zamiast odezwać się choćby tylko jękiem, odszedł zwolna znękany i ponury, bo to szczęście i ta miłość budziły w nim dzikie uczucia. Cierpiał tak bardzo, iż zaczynał pragnąć, by wszyscy cierpieli koło niego.
A oni oboje zapatrzyli się w gwiazdy i marzyli może o sobie, może o wszystkiem co uczynić chcieli i nie spostrzegli tej wielkiej nędzy, która się koło nich przesunęła milcząca, nie wiedzieli jeszcze oboje, że najcięższa właśnie taką bywa, nie wiedzieli, że ona ogłupia, nie wiedzieli, że demoralizuje i nieraz zamienia ludzi w dzikie zwierzęta.
Jóźwa próbował odejść, instynkt jakiś ostrzegał go, że wśród tych szczęśliwych, tych rozradowanych nie mógł znaleść chwili posłuchania, ale gdzież miał iść? przecież musiał wyprosić sobie choć deski na trumnę, a potem na samą myśl powrotu do chałupy, gdzie miał znaleść trupa żony i głodne dzieci, robiło mu się zimno. I znowu szedł szukać rządcy omijając zdaleka oświecone okna, jakby lękał się w nich zobaczyć tej ślicznej białej pani, której sam widok krwawił mu serce i przyprawiał o szaleństwo.
Ha! przecież mógł dostać się do rządcy, poprosić kogo przynajmniej, żeby go wywołał. Z tą myślą szedł do sieni, już miał do niej wchodzić, kiedy usłyszał ostry głos pytający:
— A to gdzie? A to czego?
Podniósł głowę i spojrzał. Ten co wypowiedział te słowa stał we drzwiach z zuchwałą miną i nie myślał go przepuścić. Z ubrania wyglądał na pana, miał cienkie ubranie, cienkie buty, cienką bieliznę.
Jóźwa próbował mu się pokłonić, o ile mu na to pozwalała rana, która teraz rwała go i paliła jak ogień.