Strona:PL Waleria Marrené-Józwa Szymczak 31.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

znali go przecież wszyscy, znał i rządca, wiedział, że do roboty był pilny, chociaż teraz... teraz... Na razie Jóźwa nie mógł sobie przypomnieć, dla czego teraz do roboty chodzić przestał.
Szedł prosto do rządcy. Ale drzwi jego były zamknięte. Nie pytał nikogo gdzieby był, tylko stał u drzwi i czekał, jak człowiek do czekania nawykły. Zresztą on teraz nie bardzo wiedział sam, co robił.
Dziewka, która przebiegała tamtędy, zatrzymała się.
— Czego to chcecie? — spytała.
Nie poznała go, bo było ciemno, a przytem Jóźwa w tej chwili nie był do samego siebie podobny. A zamiast opowiedzieć wyraźnie swoje nieszczęście, wybełkotał tylko.
— Pan rządca.
— Oho! przyjdźcie jutro, pan rządca we dworze, przyjechali młodzi państwo.
I poszła dalej.
Jóźwa zrozumiał, że rządca był tam, gdzie płonęły wszystkie okna, gdzie był ruch i gwar, i bez namysłu żadnego szukać go poszedł, to o co chciał prosić, nie cierpiało żadnej zwłoki.
Przechodził około oświeconych okien, dążąc do głównej sieni, której drzwi stały otworem. Pod oknami cisnęli się ludzie, zwłaszcza ciekawe dziewczęta i chłopaki, bo we dworze było wesoło i pełno państwa, a nikt im tego nie bronił, nikt nie spuszczał stor zazdrosnych.
Dwór wyglądał patryarchalnie, roztaczał dwa skrzydła, niby ramiona, jakby niemi chciał ogarnąć wioskę, która leżała opodal, i zdawało się, że jego zczerniałe ściany radują się do młodego szczęścia, które w nim osiadało, taki był strojny i świąteczny.
Nowo zaślubiona para snuła się wśród gości, i można ją było poznać łatwo po promiennem obliczu, po szczebiocie szczęścia, a nadewszystko po tem, że była zawsze nierozłączna.