Strona:PL Waleria Marrené-Józwa Szymczak 26.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale sąsiadka nie mogła podzielać tego optymistycznego zapatrywania się na rzeczy. Spojrzała na niego wymownemi oczyma.
— At! — wyrzekła — nie pletlibyście. A kto drew narąbie, wody przyniesie i dzieci ogarnie. A co im jeść dacie, jak nie zarobicie. Moszek powiedział, że wam już na kredyt nic nie da.
Jóźwa miał ochotę powiedzieć, że mu to już wszystko jedno. Ale spojrzał na bladą twarz Jagny, i na te trzy małe postacie, które tuliły się w rogu komina jedne do drugich. W głowie zaczynało mu się mącić. Czuł, że spadał w jakąś otchłań, z której nie widział ratunku.
— Ha! — szepnął spuszczając głowę, ale już zupełnie bez tej podrobionej fantazyi, z którą wypowiedział ten sam wykrzyknik, gdy szło o dobytek.
Michałka jednak nie była z tych żwawych i stanowczych natur, co to potrafią dać jaką radę w nieszczęściu. Nalamentowała się nad nim i nad Jagną, nad biedą ogólną i nad ich biedą, i odeszła przypomniawszy sobie własne gospodarstwo.
Od tego dnia zaczęły się prawdziwe dnie rozpaczy w chacie Jóźwy. Jagna dogorywała widocznie, nie mogąc już zwlec się z pościeli, a on sam dla ciężko zaognionej rany, ledwo mógł parę kroków postąpić. Czasem litościwa dusza zabiegła, ogarnęła dzieci, przyniosła wody, roznieciła ognia, ale przy ogniu nie było co ugotować, chyba, że kto przyniósł kapkę mleka dla chorej, lub garść mąki dla dzieci. Jóźwa wpadł w rodzaj odrętwienia, i po całych dniach siedział na ławie ponury i milczący z wyciągniętą nogą, jakby czekał na coś, i nie można było z niego słowa wydobyć. Oczy świeciły mu się, jak u wilka.
Parę razy probował pójść do karczmy, ale nie mógł, nieopatrywana rana zaogniła się i sprawiała mu ból piekielny.